sobota, 31 marca 2012

„Nie jest powiedziane, że wszyscy muszą przeżyć rewolucję”. Z Edwinem Bendykiem rozmawia Piotr Przytuła

Czy słyszał Pan o legalizacji szwedzkiego Kościoła Ściągających z Internetu? :)

Słyszałem, nie znam jednak szczegółów całej doktryny tego kościoła. To dosyć ciekawe zjawisko, szczególnie w kontekście nowych pomysłów w polityce i utworzenia Partii Piratów, która również wywodzi się ze Szwecji i jest istotną siłą polityczną.

Socjologowie podkreślają, iż współcześnie bunt może mieć jedynie wymiar komercyjny. Jak przedstawia się w tym kontekście sprawa sprzeciwu młodych ludzi wobec ACTA? Czy styczniowe protesty mają znamiona autentycznego buntu?

Problem w tym, co rozumie się przez autentyczny bunt. To, co działo się wokół ACTA mocno skomplikowało myślenie o buncie. Autentyczne było na pewno to, że ludzie wyszli na ulice i że jest to pierwsze tego typu, pod względem skali, ilości i energii zjawisko w Polsce od początku transformacji. Ważna w tym przypadku jest odpowiedź na dwa pytania: jakie były postulaty i motywacja. Czy była ona wspólna, czy raczej miała znamiona, jak nazwał to Antonio Negri, „wielości w działaniu”, łączącej demonstrantów pod hasłem „wolny Internet, wolny dostęp do kultury i wiedzy”, której uczestnicy jednak kierują się  różnym rozumieniem tej wolności.

fot. Piotr Przytuła

Istnieje wiele interpretacji tego zjawiska. Jedna z nich mówi, że był to, de facto, protest kapitalistyczny czy prokapitalistyczny. Rzeczywiście, jeśli wsłuchać się liczne wypowiedzi, to protestujący domagali się wolności, ale w rozumieniu raczej libertariańskim, czyli takim, które domaga się walki ze wszelkimi monopolami, a monopolem są przecież także prawa własności intelektualnej, niskich podatków i swobody działania, ale w bardzo prywatnym rozumieniu. Trudno było doszukać się kategorii społeczeństwa. Ale czy był to bunt konsumentów? Uczestniczyli w nim przecież ludzie, którzy są najsłabszymi konsumentami ze względu na swą siłę nabywczą. Podsumowując –  było to wydarzenie autentyczne chociaż bardzo specyficzne.

Internet fundowany jest na znanej już w starożytności „kulturze daru”, którą we współczesnych warunkach można nazwać „electronic gift-giving”. Być może to wcale nie zagrożenie wolności a widmo odebrania internautom możliwości „obdarowywania się”, przesądziło o licznych manifestacjach? 

Jesteśmy obecnie na takim etapie dyskusji o naturze człowieka, który ma rozstrzygnąć kwestię tego, co nas motywuje – konkurencja czy zdolność do współpracy, czy większą siłą jest altruizm czy raczej egoizm. Jest to, tak naprawdę, spór, który legł u podstaw nowoczesności. Dzisiaj wiemy, że, wbrew postulatom Adama Smitha, egoizm nie jest tą główną siłą napędową. Zdobycze współczesnej antropologii i psychologii ewolucyjnej przypisują większe znaczenie wspólnemu działaniu, co doskonale nakłada się na idealną do współpracy przestrzeń Internetu. Najlepszym dowodem na wyższość postawy altruistycznej jest chociażby Linux czy Wikipedia. Ludzie mogą obdarowywać się swoją pracą i jednocześnie czerpać z tego satysfakcję i społeczny prestiż. Masowe oddziaływanie Internetu trwa dopiero od niespełna dekady, więc tak naprawdę cały spór dopiero się rozpoczyna. Być może jego efektem będzie konieczność napisania od nowa podręczników ekonomii, w których odejdzie się od kategorii konkurencji jako siły bezwzględnej. Jak wiemy z badań „Młodzi i media” prowadzonych w Polsce, współpraca jest potrzebna, aby np. przetrwać w szkole. Dzieciaki po to korzystają z Facebooka, żeby obchodzić absurdy systemu szkolnego. A w tym momencie widzimy, że ta przestrzeń jest zagrożona, ponieważ ma być ona podporządkowana regułom świata, który nie ma już racji bytu, czyli świata komercyjnego, konkurencyjnego i urynkowionego.

W książce „Piracy” Adrian Johns wysuwa tezę, iż bez piractwa niemożliwy byłby rozwój cywilizacji – przecież to właśnie dzięki upowszechnieniu pewnych idei na szeroką skalę, możliwe było europejskie Oświecenie. Również Stany Zjednoczone budowały swoją potęgę poprzez odrzucenie patentów i swobodne korzystanie ze zdobyczy Starego Kontynentu. Dlaczego więc twórcy ustawy próbują ograniczyć wolność „spadkobierców Prometeusza”, a tym samym skazać cywilizację na marazm?

Tutaj dochodzimy do innego ważnego współczesnego problemu, czyli sporu o to, jakiego typu instytucje i instrumenty stymulują to, co jest istotą rozwoju, czyli  innowacyjność i kreatywność. Jedni są po stronie ochrony praw autorskich, gdyż uważają, że jedynie ich przestrzeganie zapewni twórcom motywację do angażowania swojej energii. Jest też szkoła przeciwna, w której można wyróżnić kilka nurtów. Oprócz libertariańskiego wyróżnić można anarchistyczny oraz ten wywodzący się z tradycji marksistowskiej.
Ja jestem bliższy myśleniu krytycznemu wobec  instytucji ochrony własności intelektualnej. W istocie jednak spór nie dotyczy tak wyrafinowanych argumentów, lecz gry interesów realnych podmiotów gospodarczych i polityki. Tak było zresztą zawsze, z tą różnica, że teraz po raz pierwszy mamy do czynienia z grą o wymiarze globalnym. Dawniej Ameryka w dosyć łatwy sposób mogła oprzeć swój rozwój na kopiowaniu, ponieważ w XIX wieku była poza zasięgiem Imperium Brytyjskiego.

Spór wokół ACTA postawił nas przed koniecznością wypracowania konsensusu między oficjalnym i nieformalnym obiegiem kultury oraz uczynienia przestrzeni internetowej równoprawną uczestniczką wymiany handlowej. Raport „Obiegi kultury. Społeczna cyrkulacja treści” wskazuje na fakt, iż to właśnie osoby „nielegalnie” odbierające pliki z sieci, są także najbardziej aktywnymi uczestnikami obiegu tradycyjnego i przeznaczającymi znaczne sumy na zakup ulubionych treści. Czy ma Pan pomysł jak pogodzić zwaśnione strony?

fot. Piotr Przytuła
Trzeba na początku zaznaczyć co pokazują te badania – otóż nie jest to próba wybielenia piractwa tylko ujęcie mające na celu pokazanie w jaki sposób ludzie uczestniczą w kulturze. Wynika z niego, że aktywni użytkownicy Internetu, to równocześnie aktywni uczestnicy kultury. Natomiast formy tego uczestnictwa odpowiadają innym zachowaniom na współczesnym rynku, zgodnym z hasłem: „chce mieć to co chce szybko i wygodnie”. Jeśli internauci nie dostają tego legalnie, biorą to w inny sposób rozgrzeszając się panującą ideologią.
A jeśli zaś chodzi o to, co można zrobić, aby pogodzić te światy, to w pierwszej kolejności trzeba spełnić oczekiwania internautów w warunkach biznesowych. Jeżeli mieszkaniec Hrubieszowa chce mieć dostęp do filmów Wernera Herzoga, których nie ma ani w lokalnej bibliotece, ani w legalnych wypożyczalniach wideo, to będzie on próbował ściągnąć je nielegalnie. W Stanach Zjednoczonych poradzono sobie z tym problemem za pomocą takich serwisów, jak, np. Netflix, który umożliwia dostęp do takiej oferty. Badania pokazują, że zabiegi takie znacznie zmniejszają nielegalny proceder piractwa. Ci, którzy dysponują prawami autorskimi, np. producenci filmów, muszą zrozumieć, że klient się zmienił.

Może warto w tym kontekście wspomnieć o iTunes?

Gdy iTunes wszedł na polski rynek okazało się, że sprzedaż legalnych plików wzrosła o 60%. Nie da się utrzymać starych modeli, które oparte były na tym, że przygotowujemy płytę, na której jest jeden dobry utwór, a dziewięć kiepskich, a następnie dokonujemy transakcji wiązanej i chcemy „wcisnąć” odbiorcy coś, czego, de facto, nie chce. Tak już się nie da. Trzeba więc wyciągnąć wnioski. Nie jest powiedziane, że wszyscy muszą przeżyć rewolucję (śmiech).

Środowisko artystyczne podzieliło się w kwestii zgody na ACTA. Z jednej strony mamy symboliczną już postać Zbigniewa Hołdysa i wcześniejsze wypowiedzi Kazika Staszewskiego, który nazywał „kurwą” każdego, „kto podniósł kradzione”. Z drugiej zaś Jakuba Żulczyka udostępniającego internautom „Zmorojewo”, za darmo, przez miesiąc. Podobnie zadziałali wydawcy książki „Za darmo”, a wyniki sprzedaży pokazały, że właśnie to posunięcie okazało się niezwykle korzystne. Zespół Radiohead także postawił na dobrowolność płacenia za ich muzykę.

Z jednej strony oczywiście nie można odmówić Hołdysowi prawa i chęci do zarabiania na swojej twórczości, ale z drugiej, trzeba filozoficznie zapytać, co to jest twórczość? Na ile to, co robi Hołdys czy Kazik jest ich oryginalną twórczością od zera, a na ile korzystali oni z cudzej własności intelektualnej? Przecież już nawet darmowa nauka, z której korzystali w młodości, byłą finansowana jest ze środków publicznych. Trzeba zadać więc pytanie, czy w związku z tym nie powinni w zamian podzielić się ze społeczeństwem, które umożliwiło im edukację? To jest właśnie ten spór, w myśl którego twórczość i  innowacyjność rozumiana w sposób prometejski nie wytrzymuje próby empirycznej. Stwierdzenie: „mam prawo do tego, co wymyśliłem, a moja rodzina jeszcze przez 70 lat po mojej śmierci” jest moim zdaniem nadużyciem.

Niedawno w „Dzień dobry TVN” w kontekście piractwa pojawił się Muniek Staszczyk. Okazało się, że jest najczęściej „ściąganym” z Internetu artystą. Badania fonografii wykazują, iż zyski ze sprzedaży płyt to jedynie nieznaczący ułamek dochodów dla muzyków, którzy zarabiają przede wszystkim na koncertach i tantiemach. Dlaczego więc zespoły nie udostępniają swojej muzyki za darmo, ewentualnie za symboliczną opłatą?

Dla mnie, jako osoby także funkcjonującej w tym obiegu, znacznie większym dramatem byłaby sytuacja, gdyby nikt nie chciał „kraść” z sieci plików z moją twórczością, bo oznaczałoby to, że nie mam po prostu nic do powiedzenia. To po prostu dobry probierz zainteresowania i głębokości popytu. Poza bardzo nieliczną grupą „gwiazd z TOP 10”, które jeszcze na płytach zarabiają, to reszta żyje, tylko i wyłącznie, z koncertów. Tak samo zresztą jest w przypadku środowiska pisarzy, gdzie, może poza „elitą”, najczęściej zarabia się na spotkaniach autorskich. Nie oszukujmy się – przy średnim nakładzie w Polsce, wynoszącym ok. 1500 egzemplarzy, nie da się utrzymać z samej sprzedaży książek. Część płyt i książek mogłoby więc równie dobrze stanowić tzw. towar „free”, który ma budować markę, czy pozycję autora, który tak naprawdę zarabia w inny sposób.

Dużo w ostatnim czasie mówi się o portalu Chomikuj.pl. Z jednej strony, umożliwia on obcowanie z tekstami, które są za drogie dla przeciętnego studenta, z drugiej, nie daje nic w zamian autorom, którzy tracą wszelki zysk na korzyść właścicieli portalu. W takim razie korzystać z „chomika” czy nie?

Nie ma na to oczywiście jednoznacznej odpowiedzi. Rozumiem doskonale studentów w Polsce, którzy po prostu chcą się uczyć, a nie mają zapewnionej infrastruktury wiedzy. Jeżeli więc nie mają alternatywy, a chcą się kształcić, to ściąganie z „chomika” jest raczej wynikiem desperacji, a nie ich niskiego statusu moralnego. Z drugiej strony mam pretensję do właścicieli portalu o to, że uprawiają proceder paserski i czerpią korzyści z pracy innych.

Jest to jednak inicjatywa oddolna.

fot. Piotr Przytuła

Jeżeli popatrzymy na to socjologicznie, to ewidentnie tak jest. Gdyby nie było popytu na taką usługę, to by ona nie powstała. Chomikuj.pl to tak naprawdę jedno wielkie oskarżenie wobec polityki państwa, które, mimo licznych zapowiedzi utworzenia zasobów publicznego dostępu do wiedzy, nie było w stanie tego uczynić. A „chomik” był w stanie zapewnić to błyskawicznie. Jeśli duże, nie tak biedne przecież, państwo nie dało rady tego zrobić, to trudno winić ludzi, że radzą sobie „po swojemu”.

W „Antymatrixie” pisze Pan, że „utowarowienie wiedzy ma w naszym kraju charakter bazarowy i uliczny. […] setki tysięcy młodych ludzi zapisują się do podrzędnych uczelni, w których sprzedawana jest wiedza równie markowa, jak dres kupiony na Stadionie Dziesięciolecia. Budujemy społeczeństwo wiedzy bez wiedzy, nakłaniając miliony ludzi, by płacili dobrowolnie za naukę bez nauki”. Czy więc nie jest tak, że to system szkolnictwa „zmusza” nas do piractwa?
 
Oczywiście, że zmusza. Niedawno na swoim blogu stwierdziłem, że to właśnie nasze państwo powinno być uznane za „pirata”, bo próbuje sprzedać „podróbkę” społeczeństwa wiedzy, wmawiając nam, że jest to produkt oryginalny. W rzeczywistości nie różni się jednak od tego dresu ze stadionu. Winne jest w tym momencie państwo rozumiane szeroko, jako organizacje i instytucje z nim związane, które udają, że modernizują rzeczywistość, a tak naprawdę jest dokładnie na odwrót.

Boję się pomyśleć, co będzie, gdy dodatkowo będziemy zmuszeni płacić za każdorazowe wypożyczenie książki z biblioteki…

O ile wiem, to powinniśmy to czynić, zgodnie z obowiązującym Unii Europejskiej prawem. Z tym jednak, że kosztów nie powinien ponosić wypożyczający a państwo. Śródki przeznaczone na korzystanie z bibliotek powinny być uwzględnione w budżecie państwa. Możliwy jest także inny scenariusz, prywatyzacji bibliotek, czyli obciążeniem kosztami czytelników. Przy naszym i tak już nędznym czytelnictwie, skończyłoby  się to katastrofą kulturową.

Dziękuję za rozmowę.

niedziela, 25 marca 2012

Fotorelacja ze spotkania z Małgorzatą Szejnert

Gościem marcowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą była Małgorzata Szejnert. Rozmowę z Autorką poprowadziła dr Bernadetta Darska. Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji ze spotkania. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła.




















poniedziałek, 19 marca 2012

Rozmowa z Małgorzatą Szejnert w "Naszym Olsztyniaku"

W ramach zapowiedzi środowego spotkania w "Naszym Olsztyniaku" opublikowano rozmowę z Małgorzatą Szejnert. Katarzyna Janków-Mazurkiewicz pyta m.in. o to, czym się różni pisarz od reportera. Małgorzata Szejnert wyjaśnia: "Reporter może być pisarzem, a pisarz reporterem. Przykłady? Ryszard Kapuściński, Melchior Wańkowicz, Ksawery Pruszyński, Hanna Krall, Colin Thurbon, Tiziano Terzani, Bruce Chatwin. To ci, którzy nadają swojej pracy nad przekazaniem faktów formę literacką. Zazwyczaj jednak pisarze korzystają z większej swobody niż reporterzy. Mogą pisać to, co nie musiało się zdarzyć naprawdę. Reporter jeśli tak czyni — przestaje być reporterem. Reporter ma więc większe ograniczenia niż pisarz".

poniedziałek, 12 marca 2012

Mistrzyni reportażu w Olsztynie! - 21 marca 2012 r. (środa) spotkanie z Małgorzatą Szejnert

Dwunasta odsłona Kortowskich Spotkań z Literaturą - spotkanie z Małgorzatą Szejnert

Uniwersytet Warmińsko Mazurski:
Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Instytut Filologii Polskiej
zapraszają na
Kortowskie Spotkania z Literaturą 21 III 2012
(odsłona dwunasta)

Miejsce: Wydział Humanistyczny, Aula Teatralna [przy wejściu głównym na prawo w stronę szatni], ul. Obitza 1 [Kortowo 2]

21 marca (środa) godz. 17.00 –
Spotkanie z Małgorzatą Szejnert.
Rozmowę z Autorką poprowadzi dr Bernadetta Darska

Małgorzata Szejnert – jedna z najwybitniejszych polskich autorek reportażu, dziennikarka, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Współtworzyła „Gazetę Wyborczą” i prawie 15 lat prowadziła w niej dział reportażu. Opublikowała m.in. następujące książki: „Szczecin: Grudzień, Sierpień, Grudzień” (z Tomaszem Zalewskim), „Sława i infamia” (rozmowa z prof. Bohdanem Korzeniewskim), „Czarny ogród” (książka uhonorowana Nagrodą Mediów Publicznych COGITO oraz nominowana do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus), „Wyspa klucz” i „Dom żółwia. Zanzibar”. W 2010 roku otrzymała za „imponujący dorobek w dziedzinie reportażu” „Nagrodę Osobną” przyznawaną w ramach Nagrody Literackiej Gdynia.

Patronat honorowy: JM Rektor UWM prof. dr hab. Józef Górniewicz

Patronat medialny: Radio UWM FM, TVP Olsztyn i „Nasz Olsztyniak”

sobota, 10 marca 2012

"Dom żółwia. Zanzibar" Małgorzaty Szejnert - jako zapowiedź spotkania

W ramach zapowiedzi marcowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą prezentujemy jeszcze jeden tekst poświęcony książce Małgorzaty Szejnert. Już niebawem, bo 21 marca, spotkanie z Autorką!:

Bernadetta Darska

Świat z przeszłości
Że najnowsza książka Małgorzaty Szejnert potwierdza jej reporterskie mistrzostwo, tego nie trzeba zaznaczać. Brzmi jak banał, gdyż autorka, zwłaszcza ostatnimi publikacjami, przyzwyczaiła czytelnika do tego, że oferuje mu totalny opis świata, a każdy opisany szczegół mówi równie wiele o konkretnej jednostce co o człowieku jako takim. Książki Szejnert można bowiem czytać jako filozoficzne traktaty. Nie jest to określenie nazbyt patetyczne. Autorka, opowiadając o losach swoich bohaterów, stawia tak naprawdę mnóstwo ważnych pytań natury etycznej. „Dom żółwia. Zanzibar” da się dzięki temu odkrywać jako zapis świata, który odchodzi w przeszłość, świata, którego już nie ma, a który żyje jedynie w pamięci – tej przekazywanej i utrwalanej. Podobna perspektywa towarzyszyła rzeczywistości udokumentowanej w „Czarnym ogrodzie” i w „Wyspie klucz”. Szejnert oddaje głos tym, którzy nie mieli szansy zaznaczyć swojego istnienia za pomocą przekazu werbalnego. Cechę charakterystyczną ich trwania stanowiło milczenie. To dlatego „Dom żółwia. Zanzibar” stanowi niezwykle wrażliwą i jednocześnie uważną próbę zarchiwizowania okresu niewolnictwa i stopniowego wyzwalania się tych, których nie uważano za ludzi. Szejnert pokazuje jak nieoczywisty był to proces. Mimo prawnego rozwiązania sprawy znaczna część niewolników nie korzystała z wolności – nie mieli bowiem ani pomysłu, ani środków na rozpoczęcie nowego życia. Eksploatacja firmowana przez białych okazywała się więc dużo bardziej intensywna – kształtowała bowiem nie tylko teraźniejszość, ale i wpływała na kształt przeszłości. Interesującym wątkiem jest przytoczenie losów Polaków, którzy osiedlili się na Zanzibarze. Co jednak bardzo ważne, Szejnert nie eksponuje szczególnie wątku polonijnego. Dzięki owemu demokratycznemu potraktowaniu Polacy związani z Zanzibarem stają się bliżsi tamtejszym doświadczeniom i są bardziej z nimi związani. Tytułowy „dom żółwia” to piękna, ale i mroczna metafora. Skorupa, w której chroni się żywe stworzenie, i która również żyje, choć dla niektórych kojarzy się z czymś martwym. Obok poruszających opowieści o targach niewolników opis eksploatowania ciała żółwia w celach żywieniowych jest jednym z najbardziej poruszających i barbarzyńskich. Cierpiące zwierzę staje się równie milczące jak cierpiący ludzie. Ból ciała miesza się z bólem obecnym w spojrzeniu. Dom żółwia zamienia się w więzienie. Piękne miesza się tutaj ze strasznym, jednostkowe z uniwersalnym, szczególne z odtwarzanym po raz kolejny. Szejnert udaje się uchwycić specyfikę człowieczego losu w niemalże wszystkich jego odmianach – mamy tu ludzi zniszczonych przez tych, którzy stoją w hierarchii wyżej, mamy osoby, którym marzy się zmiana świata i wprowadzenie w czyn głęboko humanistycznych idei, mamy postaci, dla których liczy się tylko władza, mamy też tych, którzy myślą jedynie o pracy, mamy i takich, którzy za nic mają piękno tego miejsca i jego historię, chcą jedynie powiększyć swój majątek, nieważne, jakim kosztem. Lektura obowiązkowa!

Małgorzata Szejnert, Dom żółwia. Zanzibar, Wyd. Znak, Kraków 2011.
[pierwodruk: "A to książka właśnie!" - http://bernadettadarska.blog.onet.pl/Swiat-z-przeszlosci-M-Szejnert,2,ID446421631,n]

"Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert - jako zapowiedź spotkania

Gościem marcowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą będzie Małgorzata Szejnert. Już 21 marca będziemy mogli się spotkać z mistrzynią reportażu. Poniżej prezentujemy recenzję jednej z książek Autorki:

Bernadetta Darska

Tu rozstrzyga się wszystko

            Małgorzata Szejnert po raz kolejny zachwyca pisarskim kunsztem, uwodzi umiejętnością snucia narracji, ożywiania tych, których od dawna nie ma, przypominania tych, których karty podręczników historii zwykle pomijają, wzrusza opowieścią o początku pewnego świata, jego triumfie i wreszcie upadku. Ów świat przywołany do życia dzięki opowieści autorki to Ellis Island, wyspa, na której mieściło się centrum przyjmowania imigrantów. Szejnert spisuje historię miejsca i ludzi od początku do czasów współczesnych. Otrzymujemy więc mistrzowsko skonstruowaną panoramę ludzkich losów, diagnozę społeczną, wreszcie zapis zwyczajów i zmian zachodzących w przestrzeni. Reportaż przygotowany przez autorkę „Czarnego ogrodu” to historia imigrantów marzących o Nowym Wspaniałym Świecie. Ellis Island to miejsce, w którym mogli poczuć, że to, czego pragnęli jest na wyciągnięcie ręki. Tyle że, kto wie, czy nie najtrudniejszy sprawdzian, czekał ich właśnie na tej niedużej, zdawałoby się niepozornej, wysepce. Ci, którzy, na nią trafili, albo dowiadywali się, że nowe, lepsze – jak mniemali – życie właśnie się rozpoczyna, albo uświadamiali sobie, że daleka podróż, jaką odbyli, na nic się zdała, bo Ameryka jest ciągle nieosiągalnym rajem. Małgorzacie Szejnert udaje się więc sportretować także emocje i uczucie. Sugestywna narracja sprawia, iż wierzymy w opisany świat, opuszczone dzisiaj mury ożywają, a ludzkie dramaty, bezpowrotnie zapomniane, zaczynają się dziać niemal na naszych oczach. Mistrzyni reportażu po raz kolejny pokazuje, że w przypadku jej twórczości mamy do czynienia z tekstem doskonałym. „Wyspa klucz”, bo taki tytuł nosi książka, okazuje się kluczem nie tylko do przeszłości, ale i do teraźniejszości (po ataku terrorystycznym 11 września wyspa przyjmowała rannych), kluczem do wolności, ale i kluczem zamykającym drzwi do wymarzonego świata, kluczem do zrozumienia, do humanitarnego traktowania przybyszów, ale i kluczem do pogardy, lekceważenia, korupcji. Świat przypominany przez Szejnert to świat, którego już nie ma, ale zarazem – paradoksalnie – świat, który odradza się nieustannie także współcześnie. Stany Zjednoczone dla wielu ciągle pozostają rajem na ziemi, wiele osób próbujących się tam nielegalnie dostać traci życie, jeszcze inni decydują się na wiele upokorzeń po to tylko, by móc tam mieszkać. Ellis Island jest więc bardzo aktualnym symbolem i nadal czytelną przestrogą.
            Małgorzata Szejnert zauważa: „H.G. Welles, na którym Ellis Island zrobiła wielkie wrażenie, wyznał w książce »The Future in America«: »I zawsze sobie mówiłem 'Pamiętaj o imigrantach; nie przestawaj mieć ich na uwadze'«. W miarę gromadzenia informacji przekonywałam się, że uwadze poświęconej imigrantom powinna towarzyszyć uwaga wobec tych, którzy ich przyjmowali (lub odrzucali)” (s. 278). Wnikliwe przyglądanie się obu stronom widać na każdej ze stron tej fascynującej książki. Szejnert nie tylko odtwarza historię kolejnych komisarzy imigracyjnych, osób z obsługi stacji imigracyjnej, niektórych przyjezdnych, ale też pokazuje relacje władzy i podległości wytwarzane na Ellis Island. Ci, którzy informowali o możliwości wjazdu do Ameryki lub o tym, że wjazd ów jest niemożliwy, w rzeczywistości decydowali o życiu milionów ludzi. Świadomość tak wielkiej władzy mogła rodzić bardzo różne postawy. Wspomniane miliony nie są żadną przesadą. Oddajmy głos Szejnert: „W latach 1892-1954 do portu nowojorskiego przypłynęło ponad szesnaście milionów sześciuset imigrantów. Przeważająca ich większość przeszła przez Ellis Island. Ponad sześciuset dziesięciu tysiącom odmówiono wstępu do Stanów Zjednoczonych. Wśród tych wykluczonych i odesłanych było między innymi: blisko dwieście dwadzieścia tysięcy osób mogących stanowić ciężar społeczny, ponad osiemdziesiąt tysięcy osób z defektami psychicznymi i fizycznymi, około czterdziestu tysięcy pracowników kontraktowych, prawie szesnaście tysięcy pasażerów na gapę, ponad trzynaście tysięcy sześciuset analfabetów, prawie osiem tysięcy osób złego prowadzenia i ponad trzystu wywrotowców” (s. 218-219). Powyższa statystyka pokazuje bardzo dobitnie, kogo nie traktowano jako gościa wyczekiwanego i dobrze widzianego. Podział odrzuconych na grupy tylko pozornie jest oczywisty i sprawia wrażenie czytelnej klasyfikacji.
            Jeśli jednak zastanowimy się nad tym, co przyczyniało się do tego, iż danej osoby nie akceptowano, odkrywamy, jak wiele zależało od tych, którzy stali po drugiej stronie i decydowali – potocznie rzecz ujmując – kto się nadaje, kto jest przydatny, kto nie będzie sprawiał kłopotów. Zważywszy na fakt, iż ilość ludzi obsługiwanych na Ellis Island była ogromna, odpowiedzialni za kwalifikowanie imigrantów nie mieli czasu na podmiotowe, indywidualne traktowanie. Szejnert przypomina, iż powstało nawet określenie - „sześciosekundowi”. Tyle czasu poświęcano jednemu człowiekowi i tyle czasu musiało wystarczyć, by zadecydować o całym jego życiu. Naznaczeni – w sposób dosłowny, gdyż podejrzanych o jakiś defekt brudzono kredą, i symboliczny, gdyż automatycznie mieli mniejsze szanse na pozytywne potraktowanie, przestawali być konkretnymi osobami, zamieniając się w bezimienną masę. Małgorzata Szejnert następująco opisuje ów proces odrealnienia i uprzedmiotowienia imigrantów: „Obliczono, że w dniach większego napływu, kiedy Ellis przyjmuje cztery-pięć tysięcy osób, każdy lekarz ma na zeskanowanie wzrokiem jednego człowieka mniej więcej sześć sekund. O doktorach inspekcyjnych, zwanych także liniowymi, mówi się coraz częściej – sześciosekundowi. Jeśli sześciosekundowy coś zauważy i uzna, że potrzebne są dalsze dokładniejsze badania, musi im nadać kierunek za pomocą kredy. Na ubraniu osoby podejrzanej o defekt psychiczny rysuje X. Jeśli defekt psychiczny jest bardzo prawdopodobny – ujmuje X w kółko. B to grzbiet (back), C – zapalenie spojówek (conjunctivitis), CT – jaglica (trachoma), E – inne choroby oczu (eyes), F – twarz (face), Ft – stopy (feet), G – wole (goiter), H – serce (heart), K – przepuklina (hernia), N – szyja (neck), P – badanie i płuca (physical and lungs), Pg – ciąża (pregnancy), Sc – skóra głowy (scalp), S – otępienie (senility). Czasem nie stosuje się kamuflażu, lecz maluje kredą całe słowo, na ogół na piersiach lub plecach imigranta: ręka, noga, skóra, paznokcie (krótki rzeczownik: nails)” (s. 70). Małgorzata Szejnert przytacza historię chłopca, którego jako jedynego z rodziny naznaczono kredą. By nie rozdzielono go z bliskimi, matka ściągnęła mu szybko płaszczyk, a że tego manewru nikt nie zauważył, całej rodzinie szczęśliwie udało się dostać do Stanów Zjednoczonych. Takie wydarzenia, często przytaczane przez autorkę, bardzo sugestywnie pokazują, jak wiele dramatów działo się na Ellis Island, jak wielu ludzi rozdzielono, jak wielu deportowano, choć nie mieli dokąd wracać.
            Historie zwykłych ludzi są szczególnie przejmujące, jak np. opowieść o mężach, którzy wypłynęli z Polski jako pierwsi, by przygotować miejsce żonom i dzieciom, a mogli się spotkać z nimi dopiero po wielu latach, bo cenzura przechwytywała i przetrzymywała ich listy. Gdzieś w tle wybrzmiewa więc tęsknota opuszczonych, rozpacz osamotnionych, ból tych, których życie legło w gruzach. Takim głosom, a właściwie ich prawie niesłyszalnemu echu, przygląda się Małgorzata Szejnert. Dzieląc się następującą wątpliwością: „Maud Mosher patrzy na kolejkę imigrantów oczyma pełnymi łez, doktor Victor Safford trzyma ironiczny dystans, być może obronny. Spokojnie łapie na sobie pchły z włoskiego statku (zostawiły mu czerwone kropki na szyi) i snuje myśl: czym różni się diagnozowanie automobilu, który chcemy kupić, od diagnozowania człowieka, którego mamy wpuścić do Stanów” (s. 67).
            Historia, którą opowiada Szejnert, została wzbogacona licznymi fotografiami. To także poruszające świadectwo tego, co działo się na Ellis Island, portret uwiecznionych w kadrze nadziei, lęku, przerażenia. Ale też – częściowo – zapis losów człowieka, który odegrał niebagatelną rolę w historii wyspy. Mowa tu o fotografie, który uwieczniał imigrantów i pracę tych, którzy kwalifikowali przybyszów jako zdatnych do zamieszkania w Stanach: „Augustus Sherman nie przepycha się przez ciżbę. Fotografuje ludzi, przed którymi na razie lub na zawsze zamknięto bramę do Ameryki i którzy czekają w pokojach zatrzymań. A ponieważ nigdy nie żałuje wysiłku i czasu, może ich oswoić, a potem namówić na pozowanie w kostiumach jak z najwspanialszej sceny operowej albo tylko w majtkach, jeśli ktoś ma taki wspaniały tors jak polski zapaśnik Zbyszko Cyganiewicz. Zybszko – napisał Sherman na odbitce czarnym atramentem i tak już zostało w albumach” (s. 61). Co ciekawe, człowiek dzięki któremu tak dużo możemy się dowiedzieć o Ellis Island – jego dokumentacja fotograficzna z perspektywy czasu okazała się bezcenna, nie pozostawia po sobie nic prócz zdjęć. Z informacji prywatnych wiemy jedynie, iż w trakcie nalotów w okresie trwania I wojny światowej zraniono jego kota. Małgorzata Szejnert zauważa: „Żył samotnie i dyskretnie. Ci, którzy zapamiętali go przede wszystkim jako człowieka z aparatem fotograficznym, zdziwiliby się, słysząc że jego dorobek to około dwustu pięćdziesięciu zdjęć. Dwieście pięćdziesiąt zdjęć przez mniej więcej ćwierć wieku. Dziesięć zdjęć rocznie. Nawet nie jedno na miesiąc. Tyle pozostawił. Ile naprawdę zrobił, ile zniszczył, bo był  niezadowolony – nikt nie wie” (s. 185). Dorobek też dziwić może nie tylko tych, którzy go pamiętali, ale też nas współczesnych. W dobie fotografii cyfrowej dwieście pięćdziesiąt fotografii przez ćwierć wieku brzmi wręcz niewiarygodnie, ale – paradoksalnie – budzi też szacunek: celebrowaniem chwili, umiejętnością i potrzebą nawiązania kontaktu z fotografowaną osobą, historycznym znaczeniem, artyzmem. W kontekście takiego skupienia na szczególe, jaki dostrzegamy u Shermana, innego znaczenia nabiera też ów kot – staje się równoprawnym elementem historii Ellis Island.
            „Wyspa klucz” to opowieść o ludziach, ale i o miejscu. Szejnert dokumentuje proces, kiedy to wyspa zamieszkana przez Indian Lenni Lenape i nazywana Wysą Mew zmienia swoich właścicieli. Staje się Wyspą Ostryg (z powodu otaczających ją ławic ostryg), następnie Wyspą Szubienicy (wieszano na niej piratów) i wreszcie Wyspą Ellisa – Ellis Island. Poszczególne części książki zatytułowane są: „Przypływ”, „Powódź”, „Zawieszenie”, „Kołysanie”, „Odpływ”, „Martwa fala” i „Poławiacze”. Określenia te świetnie korespondują z tym, co opisuje autorka – metafora przypływu i odpływu okazuje się przydatna i wykorzystać ją można dla opowiedzenia losów imigrantów. Ci zaś, dzięki Szejnert, odzyskują po latach głos. Autorka sprawdza się w roli przewodniczki – uważnej, cierpliwej, wyrozumiałej, inteligentnej, skupionej. Dzięki niej świat Ellis Island okazuje się nie tylko historią (także polską, bo przecież wielu Polaków pukało do amerykańskich bram), ale i teraźniejszością. Autorka inspiruje czytelnika do zastanowienia się nad sytuacją imigranta dzisiaj, nad podrzędnym statusem przyjezdnych, nad kategorią swoich i obcych, nad łatwością produkowania wykluczeń i wreszcie nad fałszowaniem przeszłości po to, by odpowiadała naszym oczekiwaniom i poglądom. Symptomatyczna dla tego ostatniego okazuje się anegdota opowiadająca o pierwszej imigrantce na Ellis Island i jej wyreżyserowanym przybyciu do Stanów: „To spośród najliczniejszej grupy narodowej powinno się wybrać inauguranta. Imigranci żydowscy nie nadają się jednak do roli rodziców chrzestnych nowej stacji imigracyjnej. Jej otwarcie nie może drażnić Ameryki. Uhonorowanie imigranta Żyda przysłużyłoby się najgorzej właśnie imigracji żydowskiej. Pierwszy gość Ellis Island powinien budzić ciepłe, przyjazne uczucia wobec nowych przybyszy. Annie Moore ma być bohaterką z bajki – schludnym Kopciuszkiem, który w Ameryce zostanie królową” (s. 23).
            Historia – można by rzec – zamyka koło. Obecnie opuszczona wyspa domaga się uwagi po raz kolejny. Tym razem zmusza do zadania pytania, co zrobić z przeszłością, jak uszanować tych, którzy Stany uznali za swoją drugą, wymarzoną, ojczyznę, jak nie zapomnieć tego, co przeżywali ludzie spoglądający z nadzieją na stojącą do nich tyłem Statuę Wolności? Zmusza też do zastanowienia się, co zrobić z ludźmi, dla których właśnie na Ellis Island życie się zaczynało lub kończyło, którzy – jeśli wierzyć Shirley Burden – nadal tu są: „Mój lęk przed wyspą pierzchnął. Spokój i cisza, które tu panowały, ułatwiały mi słuchanie tych duchów-przyjaciół. Mogłam otworzyć drzwi i wejść w ciemne miejsca bez dreszczu. Ale za każdym krokiem obracałam ramiona, by zobaczyć, kto mnie obserwuje. Nigdy nikogo nie widziałam, ale miałam pewność, że byli tu ludzie” (s. 229).

Małgorzata Szejnert, Wyspa klucz, Wyd. Znak, Kraków 2009.

[pierwodruk: "Portret" 2009, nr 28].

niedziela, 4 marca 2012

Fotorelacja ze spotkania z Edwinem Bendykiem

Gościem jedenastej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą był publicysta "Polityki" Edwin Bendyk. Poniżej prezentujemy fotorelację ze spotkania, które odbyło się 29 lutego pod hasłem "Spór o ACTA - wojna światów?". Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła.






















piątek, 2 marca 2012

O spotkaniu z Edwinem Bendykiem na portalu Olsztyn24.com

Na portalu Olsztyn24.com ukazała się relacja ze środowego spotkania z redaktorem Edwinem Bendykiem. Tekst, zatytułowany "Spór o ACTA na Kortowskich Spotkaniach z Literaturą", opatrzony zdjęciami, możecie przeczytać pod adresem: http://www.olsztyn24.com/news/16301-spor-o-acta-na-kortowskich-spotkaniach-z-literatura.html