sobota, 17 grudnia 2011

O tym, czym właściwie jest „indie rock”, jaki typ artysty reprezentuje Chris Martin i dlaczego darzymy nostalgią lata 60. z dr. Marcinem Rychlewskim rozmawia Daria Bruszewska

fot. Piotr Przytuła
Słuchał Pan muzyki w drodze do Olsztyna?

Tak, słuchałem. I pewnie Panią zaskoczę, jak powiem na czym słuchałem...
Na telefonie?
Nie, na walkmanie (śmiech).
Niemożliwe, walkmany już nie działają! (śmiech)
Działają. Mój działa, a co więcej - sygnał jest dużo lepszy niż z odtwarzacza mp3, a ja lubię słuchać głośnej muzyki. A tak poważnie - słuchałem z mp3 i z walkmana.
Czego Pan słuchał?
Z mp3 słuchałem najnowszej płyty Fleat Foxes, a z walkmana - pierwszej płyty zespołu U.K. To była taka supergrupa jazz-rockowo-progresywna powstała na gruzach King Crimson.
Chciałabym nawiązać do referatu, który przygotował Pan na kwietniową konferencję organizowaną przez Instytut Filologii Polskiej naszego Uniwersytetu. Dotyczył on zagadnień związanych z muzyką alternatywną. Proszę powiedzieć, czy takie pojęcia jak alternatywa, indie rock, mają cokolwiek wspólnego ze swoim źrodłosłowem? W swojej książce wspomina Pan np. o grupie Radiohead, do której „przypięto” metkę „alternatywa”, a jest to przecież zespół, który sprzedaje płyty w wielkich nakładach.
Moim zdaniem, określenia typu „indie rock” to w dużej mierze chwyt reklamowy, rodzaj certyfikatu jakości. Byłem na koncercie Radiohead w Poznaniu, na którym było 40 tysięcy osób. Takie spędy na dziesiątki tysięcy osób w latach 70. bywały na koncertach grup typu Queen czy Led Zeppelin, ale tych zespołów nie nazywano kapelami grającymi rocka alternatywnego. To był mainstream. Z tego ducha narodził się brytyjski punk, który chciał zmieść tych starych wyjadaczy z wielkich hal koncertowych i ze stadionów. Z drugiej strony jednak, istotą dzisiejszego słuchania muzyki są wielkie koncert plenerowe, festiwale. To wygląda jednak trochę inaczej niż w latach 70. Taki termin jak „indie rock” jest traktowany dość nonszalancko. Należałoby przecież zapytać, jeśli mowa o rocku alternatywnym, to wobec czego jest on alternatywny? Independent - w stosunku do czego? To jest pewna metka, która stanowi rodzaj chwytu marketingowego i nic więcej. Można byłoby te dwuznaczności wykazać także na przykładzie polskich zespołów - Nergal występuje jako juror w jednym z najbardziej popularnych programów telewizyjnych, a jednocześnie usiłuje zachować status artysty alternatywnego, undergroundowego...
Dla mnie nie do końca jasne jest metkowanie hasłem „indie rock” artystów, którzy mają zagwarantowany status gwiazdy. Mam wrażenie, że mamy więcej kapel niezależnych, niż „zależnych”.
To wynika z tego, że w Polsce jest inna sytuacja. W Polsce każdy zespół, który nie pojawia się w telewizji publicznej czy najważniejszych stacjach komercyjnych, ma prawo pretendować sobie do statusu zespołu pozamainstreamowego. Nie mamy takiego programu jak Letterman, gdzie można zobaczyć Radiohead, Sigur Rós, Fleat Foxes, czy nawet Coldplay. U nas puszcza się paru artystów. Idą Święta Bożego Narodzenia, więc możemy się spodziewać w telewizji Maryli Rodowicz i Krzysztofa Krawczyka. To, co jest mainstreamem w Polsce, jest dość wąskie. Przynajmniej stosunkowo. Muzyka rockowa jest nieobecna w mediach, dlatego jesteśmy zmuszeni stosować inną skalę dla stosowania terminu „muzyka niezależna”. W Polsce jednak, paradoksalnie, łatwiej jest odgrywać, w sposób wiarygodny, rolę zespołu alternatywnego.
Przykład zespołu Hey pokazuje jednak, że nie jest to tak jednoznaczne. Hey, co do tego nie mam wątpliwości, pozostaje kapelą niezależną, jeśli mówimy o sposobie myślenia o twórczości, niezgodzie na kompromisy artystyczne, decyzji o nagrywaniu dla mniejszej wytwórni. Nie można jednak zapominać, że premiera utworu z ostatniej płyty miała miejsce w programie „Dzień dobry TVN” oraz na antenie Eski Rock, a to już wydaje mi się mało alternatywne. Podobnie było z Myslovitz.
No właśnie. A z drugiej strony mamy Rojka, który jest kojarzony z „Off Festival”, jednym z najbardziej niezależnych alternatywnych wydarzeń...

fot. Piotr Przytuła

Komercyjne media niekoniecznie godzą się na taką „niezależność”. Kazik Staszewski napisał ostatnio sporo niemiłych słów pod adresem dziennikarzy radia Eska Rock, w odpowiedzi na ich prośbę o skrócenie jego najnowszego singla tak, aby mógł on być grany na antenie. I cóż - z jednej strony można w tym momencie współczuć artyście, że jest zmuszany do zmian w swoim utworze, ale z drugiej - takie skracanie do wersji „radio edit” to chyba dość powszechna tendencja?
Protest przeciwko samowolnemu skracaniu piosenek na potrzeby radia jest jak najbardziej słuszny. W Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii sprawa jest prostsza, bo można liczyć na to, że nawet jeśli jedna ze stacji nie zgodzi się na emisję utworu, to zrobi to inna. Pamiętam, że kiedy islandzka grupa Sigur Rós miała wystąpić u Lettermana, to także były naciski, żeby skrócili oni swój utwór. Kapela jednak uznała, że albo zagrają cały albo wcale. Postawili na swoim. U nas jednak robi się rzeczy niesłychane - samowolnie wycisza się utwory, bo musi się pojawić jakaś reklama albo news. Muzyka zaczyna funkcjonować jako rodzaj tapety, podkład. Staje się coraz bardziej „ambient”.
Pod koniec ubiegłego stulecia zadebiutowały zespoły, które niemal natychmiast nazwano przedstawicielami „nowej rockowej rewolucji”. Czy można jednak, ponad dekadę od ich pojawienia się w przestrzeni popkultury, uznać, że była to jakaś rewolucja? W swojej książce pisze Pan o ważnych przełomach, które pozostawiły po sobie jakieś zmiany. Czy ten ostatni zryw też się czymś zasłużył?
Moim zdaniem mówienie o „rockowej rewolucji” jest mówieniem na wyrost. Natomiast uważam, że istnieje w muzyce popularnej, w tym najszerszym tego słowa znaczeniu, czyli rejestrowanej, utrwalanej, reprodukowanej przy pomocy mediów elektronicznych, największy wysyp interesujących zespołów od końca lat 60. Dla mnie jednak nie jest to rewolucja rockowa, ale neoeklektyczna. Dzieje się dziś niesłychanie wiele. Problem polega natomiast na tym, że niezwykle ciekawe zespoły, które się pojawiają, np. Anthony And The Johnsons, Animal Collective, Grizzly Bear, The National, Fleat Foxes, z muzycznego punktu widzenia, niewiele łączy. Może tyle, że wszystkie te zespoły są zanurzone w tradycji psychodelicznej. Dla Amerykanów jest to przede wszystkim tradycja The Velvet Underground, Jefferson Airplane i The Beach Boys. Jeśli chodzi zaś o muzykę brytyjską - wczesne Pink Floyd. Jeśli weźmiemy pod uwagę kapele brytyjskie ostatniej dekady, to wydaje się jednak, że niewiele z nich zostanie w pamięci odbiorców. Pewnie tylko Radiohead, Muse, Coldplay... O Franz Ferdinand mało kto pamięta, podobnie jest z Arctic Monkeys. Na pewno britpop będzie się przez jakiś czas jeszcze dobrze trzymał, bo on ma w sobie komercyjny potencjał. To są te stadionowe refreny, pewien rodzaj podniosłości. W britpopie jest coś kiczowatego, a jednocześnie ujmującego - to jest kicz typu Queen i świetne piosenki. Brytyjczycy za jedną z piosenek wszech czasów uznali „Angel” Robbiego Williamsa, czyli klasyczny utwór britpopowy.
Można chyba uznać, że tę rockową rewolucję zawdzięczamy pismom muzycznym, takim jak „Rolling Stone” czy „New Musical Express”. Czy można jednak mówić, że to one wyznaczają dzisiejsze mody? Mam wrażenie, i o tym Pan także pisze, że to jednak portale społecznościowe pełnią dziś rolę kreatorów mód - także muzycznych.
Zgadza się. Znaczenie prasy muzycznej jako arbitra dziś maleje. Poza tym, nie pełni ona już dziś takiej roli, jaką pełnił niegdyś „Rolling Stone”, którego można było uznawać za trybuna kontrkultury. „New Musical Express”, „Creem”, „Melody Maker”, to były czasopisma, w których powstawały poważne studia socjologiczne. To też tłumaczy, dlaczego myślenie anglosaskie tak bardzo było uwikłane w taki marksistowski socjologizm. Dla nas to jest trochę niezrozumiałe. Ta prasa muzyczna widziała rocka jako głos kontrkultury. I w tym duchu były teksty, które pisali np. Lester Bangs, Simon Frith czy Chris Cutler.
Muzyka rockowa karmi się mitami, symbolami i legendami. Jednym z przykładów jest mit artysty wyklętego, outsidera, który ucieka w świat używek, bo nie podoba mu się rzeczywistość. Kilka miesięcy temu, kiedy zmarła Amy Winehouse, legenda ta znów zyskała na znaczeniu. Artystkę obwołano członkinią „Klubu 27”. Czy sądzi Pan, że ma ona szansę stać się jedną z ikon muzyki rockowej? A może, zgodnie, z mechanizmami współczesnej kultury, szybo o niej zapomnimy?
Śmierć w wieku 27 lat, śmierć przedwczesna, uświęca. Pamiętam, że parę dni temu na „Onet.pl” był cały dzień Freddy'ego Mercury'ego, z którego teraz robi się legendę, a który w latach 80. był raczej obiektem kpin ze względu na tę ostentacyjną, choć przecież przemyślaną, kiczowatość. Sądzę, że dzisiaj mit artysty wyklętego już tak nie działa. Casus Chrisa Martina wydaje mi się ilustratywny dla dzisiejszej sytuacji: rockman abstynent, przykładny ojciec, pokazuje się z wózkiem, z dziećmi itd. I to w sposób świadomy. Pamiętam, że kiedyś zespół Coldplay grał koncert i Chris Martin, który ma kłopoty z gardłem, w pewnym momencie przerwał piosenkę i musiał sobie zaaplikować jakiś specyfik. Powiedział wtedy: „powinienem wam chyba powiedzieć, że to kokaina, bo wtedy byłaby lepsza jazda”. To pokolenie nie identyfikuje się z tym mitem. Zresztą, co tu dużo mówić, nawet  rockmani z tej szturmowej fazy psychodelicznej czy punkowej, opamiętali się. Pan z The Rolling Stones to dzisiaj „sir”.

fot. Piotr Przytuła

W swojej książce poświęca Pan dużo miejsca nośnikom, dzięki którym obcujemy z muzyką. Dzisiejsze formy odbioru różnią się od tych, które praktykowali rodzice „Pokolenia mp3”. Pisze Pan o „zmysłowym fetyszyzmie” w odniesieniu do starszych nośników. Czy można nim zarazić najmłodsze pokolenie?
Wydaje mi się, że fetyszyzm np. okładkowy, stracił dziś na znaczeniu. Warstwa wizualna rocka jest obecna w inny sposób - obcuje się z nią za pośrednictwem Internetu. Pytanie zresztą brzmi, czy dla najmłodszego pokolenia muzyka ma takie znaczenie, jakie miała dla mojego? Mnie się wydaje, że nie. Muzyka jest raczej traktowana w sposób instrumentalny, jak guma do żucia. Nie odgrywa ona już roli jako generacyjne przeżycie, na którym można byłoby budować tożsamość, świat wartości czy bunt pokoleniowy. Dziś tym czymś są raczej komputery, gry, Internet.
Coraz więcej osób powraca jednak do tych „starszych nośników”. Czy jest to element nostalgii? Ostatnio mam wrażenie, że coraz większą tęsknotę, większą niż wobec lat 60., odczuwa się w stosunku do lat 90.
Wydaje mi się, że jest to raczej uzależnione od tego, kto tęskni. Dla mojego pokolenia byłaby to raczej nostalgia za latami 80. Było szaro, było smutno, ale było fajnie, bo nawet jak się pędziło bimber, to się miało poczucie, że to przeciwko władzy. Ta kontranbanda i to nasze polskie przywiązanie do anarchii, odziedziczone po kulturze sarmackiej. Do anarchii, która miała jednak posmak kontrluturowy. Był rock, Jarocin, kopiowało się kasety, była Lista Przebojów Niedźwiedzkiego. Natomiast dla roczników trochę młodszych, przedmiotem nostalgii będą lata 90. - okres transformacji, pierwszych zarobionych pieniędzy, gwałtownych przemian obyczajowych, pierwszych seriali, nowej jakości konsumpcji, grunge'u, Heya, ale też disco polo. Natomiast lata 60. mają tę przewagę, jako pewien mit, że były przesileniem, w którym wszystko się dokonało. Rok 1966: konferencja w Baltimore, początki poststrukturalizmu, „Revolver” The Beatles, „Pet Sounds” The Beach Boys, pierwsza płyta Franka Zappy. Później protesty w Paryżu, Woodstock itd. Przewartościowanie kultury europejskiej dokonywało się na rozmaitych poziomach: filozoficznym, społecznym. Rewolucja seksualna, która by się nie dokonała bez wprowadzenia na początku lat 60. pigułki antykoncepcyjnej. W RFN mogły ją kupić początkowo wyłącznie zamężne kobiety, ale szybko z tego zrezygnowano, bo był to martwy przepis. Bez tego nie byłoby pewnie wszystkich ruchów feministycznych. Kobiety przecież otrzymały potężne narzędzie do współdecydowania, na równi z mężczyznami, kiedy mają ochotę na seks. Lata sześćdziesiąte były kluczową dekadą dla kultury. Wszystko to, co nastąpiło później - z przełomem punkowym włącznie - było wyłącznie wariacją czy przypisem do tego, co się wydarzyło w latach 60.
A może ta nostalgia za latami 60. jest też pewnym etapem, który musi przejść każdy fan muzyki rockowej? Dekada ta funkcjonuje dziś niejako na prawach mitu. Bardzo nośnego i inspirującego.
Nie zapominajmy jednak o tym, że ten mit to element spektaklu medialnego, który funduje nam dzisiejszy estabilishment. A dzisiejszy estabilishment to przecież pokolenie hippisów lat 60., które pała nostalgią do tamtego okresu. Nic dziwnego: byli wtedy młodzi i robili rewolucję. Na różnych poziomach: społecznym, obyczajowym, muzycznym.
Jeśli mowa o nostalgii, to muszę przywołać słowa mojego kolegi, który, podobnie trochę jak bohater „Zapaśnika”, twierdzi, że grunge'owcy zniszczyli to, co w koncercie najciekawsze. Wraz z tym przełomem zrezygnowano bowiem z teatralności, spektakularności. Jednocześnie mam wrażenie, że ostatnie lata, będące erą festiwali, „rozpieściły” fanów. Dziś odbiorca oczekuje od artystów znacznie więcej, niż miało to miejsce jeszcze kilkanaście lat temu, gdy nawet słabe nagłośnienie nie stanowiło problemu.
fot. Piotr Przytuła
Wydaje mi się, że nie do końca jest tak, że kiedyś fani byli bardziej wyrozumiali. Punkrock w wersji burzy i naporu był pewnym epizodem. Później koncerty były coraz bardziej wyrafinowane, miały znamiona prowokacji artystycznej. Lata 80. to natomiast czas wielkich koncertów plenerowych, np. „Live Aid”. My, w Polsce, jesteśmy przyzwyczajeni do małych klubowych koncertów, ale przecież takie wielkie widowiska ciągle się odbywały na świecie.
Mariusz Czubaj pisze, że fanów można podzielić na paleo i neofanów. Tych pierwszych charakteryzuje jako osoby reprezentujące długotrwałe przywiązanie do idola, lubiące otaczać się gadżetami związanymi z ulubionym artystą itd. Ci drudzy są znacznie bardziej kapryśni, gotowi szybko zmienić obiekt zainteresowań. Jakim jest Pan rodzajem fana?
Wie Pani, to jest tak, jak ze starymi przyjaźniami... Ja nie ukrywam, że lubię Pink Floyd, King Crimson czy Genesis, ale to nie jest tak, że dzień zaczynam od przesłuchania jednej płyty Pink Floyd, albo, że mam niesłychaną ilość gadżetów, bo tych zespołów jest po prostu za dużo. Nie jestem aż takim fanem, żeby wieść na przykład o tym, że grupa Yes nagrała nowy album bez Jona Andersona mnie jakoś  bardzo zelektryzowała albo oburzyła. Oczywiście, mógłbym dziś uznać, że dobra muzyka skończyła się w roku 80 i koniec. Są tacy, którzy uważają, że później już nic ciekawego się nie wydarzyło. Szkoda mi jednak czasu na słuchanie po raz kolejny płyt, które słyszałem dziesiątki, jeśli nie setki, razy i które mogę sobie odtworzyć z pamięci – bez żadnego sprzętu grającego, albo na słuchanie wysypu zespołów, które brzmią jak Pink Floyd czy Genesis po to, by usłyszeć fajną solówkę. Poza tym, nie jestem typem tak sentymentalnym z natury, żebym aż tak bardzo oglądał się w przeszłość. Jak człowiek za bardzo zaczyna żyć przeszłością, to się starzeje. To jest właściwie pierwszy objaw starości. A to jest niezgodne z moją naturą po prostu.

sobota, 10 grudnia 2011

Fotorelacja ze spotkania z dr. Marcinem Rychlewskim

Gościem listopadowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą był dr Marcin Rychlewski, który razem z dr. hab. Sławomirem Buryłą, prof. UWM rozmawiał o "Przyjemności rocka". W dyskusję, co widać na zdjęciach, włączali się także wykładowcy i studenci. Prezentujemy poniżej fotorelację ze spotkania. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła.























niedziela, 27 listopada 2011

O książce "Rewolucja rocka" Marcina Rychlewskiego

Spotkanie z dr. Marcinem Rychlewskim i dyskusja na temat rocka już za kilka dni. Spotkanie, o czym przypominamy, odbędzie się w środę 30 listopada o godz. 17. W ramach zapowiedzi i zachęty jeszcze jedna recenzja książki naszego gościa:

Piotr Przytuła

Anatomia rocka – konteksty i paradoksy gitarowej rewolucji

W swojej najnowszej publikacji, „Rewolucja rocka”, Marcin Rychlewski z naukowym i pełnym polotu zacięciem przeprowadza nas przez definicyjne niuanse kultury rockowej, wyjaśniając terminologiczne zawiłości tego niezwykłego zjawiska. Autor skutecznie rozprawia się z pojęciowym chaosem przez lata potęgowanym przez dziennikarzy muzycznych i teoretyków gatunku. Bardzo precyzyjnie, ale też w sposób ciekawy, kreśli mapę najważniejszych aspektów rocka.
Najbardziej chyba znaczącą właściwością muzyki rockowej jest według niego wielokodowość. Cecha ta, znana zapewne akademikom, choć nie zawsze uświadamiana przez fanów, pozwala tym drugim przypomnieć sobie, iż rock to nie tylko tekst i muzyka, ale też specyficzna ikonografia, zbiór form symbolicznych, buntowniczy etos, krytyczny sposób postrzegania świata czy zespół zachowań scenicznych oraz specyficzne instrumentarium. W tym kontekście autor zwraca szczególną uwagę na istotność nośnika, wraz z którym zmieniają się nie tylko techniczne, ale i psychologiczne aspekty odbioru muzyki.
Narracja, jaką prowadzi w swojej książce Rychlewski, stymulowana jest przez ekspozycję archetypicznych wręcz konfliktów: konformizm – bunt, klasycyzm – antyestetyzm, komercja – niezależność, perfekcja wykonania – spontaniczność, singiel – longplay i inne. Owe antynomie realizują się w dwóch najważniejszych dla muzyki rockowej przełomów: psychodeliczno-progresywnego i punkowo-nowofalowego. Dodać należy, iż to pierwszemu z nich autor przypisuje większe znaczenie, nie ukrywając swojej fascynacji art rockiem.
Ciekawie ujmuje też Rychlewski problem uwikłania rocka zarówno w kulturę „wysoką”, stanowiącą dla muzyków niewyczerpaną skarbnicę wzorców artystycznych, jak i w tę popularną, z której, nota bene, rock wyrasta. Muzyka rockowa jest w tym kontekście sferą wzajemnego oddziaływania różnych stylistyk i tekstów kultury, a tym samym najlepszą „reprezentantką” ponowoczesnego pluralizmu i odpowiedzią na zapotrzebowania zróżnicowanej publiczności.
Książka Rychlewskiego to świetny przykład nowego typu dyskursu akademickiego, stawiającego na przystępność przekazu bez rezygnacji dla wartości naukowej. Autorowi udało się znaleźć złoty środek pomiędzy akademickim dyskursem teoretycznym a intuicją i bezkompromisowym podejściem prawdziwego fana muzyki rockowej. Efektem jest publikacja, która zaspokoi zarówno krytyczne nastawienie grona naukowego, jak i intelektualne dociekania „zwykłych” odbiorców, chcących pogłębić wiedzę na temat ulubionych zespołów. „Rewolucja rocka” może także stanowić doskonałe uzupełnienie lektury wydanych właśnie biografii muzyków z „The Rolling Stones” i „The Beatles”, którzy, tak naprawdę, zdefiniowali współczesne oblicze gatunku.

Marcin Rychlewski, Rewolucja rocka. Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy, Wyd. Oficynka, Gdańsk 2011.

środa, 23 listopada 2011

O "Rewolucji rocka" - w ramach zapowiedzi spotkania, które odbędzie się 30 XI

Ci, którzy zaglądają na naszą stronę i którzy śledzą doniesienia medialne, wiedzą doskonale, że już za tydzień 30 listopada (środa) gościć będziemy dr. Marcina Rychlewskiego, który opowie nam o "Przyjemności rocka". W ramach zapowiedzi kolejnej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą zamieszczamy recenzję najnowszej książki naszego gościa:

Bernadetta Darska

Rock to nie tylko muzyka

Gdańskie wydawnictwo Oficynka udowadnia, że można publikować książki naukowe, na które czytelnik czeka, których czytelnik jest ciekawy i które inspirują czytelnika do własnych poszukiwań. W 2010 roku ukazał się „Etnolog w Mieście Grzechu” Mariusza Czubaja, rok później „Rewolucja rocka” Marcina Rychlewskiego. W pierwszym przypadku mieliśmy do czynienia z prawdziwą czytelnicza gratką nie tylko dla miłośników powieści kryminalnej, w drugim z równie atrakcyjną opowieścią nie tylko dla wielbicieli rocka. Nie bez powodu akcentuję, że „nie tylko” – obie książki mogą bowiem zainteresować także tych, którzy nie czytają kryminałów lub muzykę traktują nie jako główną inspirację, co raczej element towarzyszący codziennej aktywności. Skoro więc jest to lektura i dla specjalistów, i dla laików, warto zwrócić uwagę na to, co czyni ów akademicki jednak dyskurs intrygującym i pociągającym. Rychlewski we wstępie wyjaśnia pojęcia wykorzystane w tytule. Pomijając fakt, iż są umocowane w historii rocka, warto zauważyć, że także wpływają na czytelniczy odbiór. Sformułowanie „rewolucja rocka” lub „elektryczna ekstaza” brzmi tak, że po prostu chce się to czytać. Sam tytuł, co oczywiste, to zaledwie preludium. Cóż zatem proponuje Marcin Rychlewski w swojej analizie? Autor nie ukrywa, że analizowanie rocka z perspektywy badacza kultury popularnej wiąże się w wieloma uprzedzeniami i uwikłaniami. Z pewnością należy tu wspomnieć o niechęci wobec popu w ogóle, o problemach ze zdefiniowaniem tego, co Rychlewski czyni przedmiotem swojej analizy, wreszcie o nieumiejętności traktowania rocka jako zjawiska i błędnej tendencji do przyglądania się częściom składowym bez kontekstu całości. Autor bardzo mocno akcentuje, że rock to nie tylko muzyka i tekst, ale także wizerunek artysty i jego odbiór medialny, odbiór społeczny, wpływ na obyczajowość czy okładki płyt. W książce znajdziemy wiele uporządkowań, z którymi znawca rocka mógłby zapewne polemizować (to zaleta!), zaś laik wiele się z nich uczy. Rychlewski skupia się także na znaczeniu nośników. Sposób rozpowszechniania muzyki wpływa na kreowanie zjawisk społecznych – rodzi się nowe, ale część tego, co było, bezpowrotnie odchodzi w przeszłość. Autor przygląda się nawiązaniom dostrzegalnym w muzyce rockowej, przejściu od kontestacji do komercji, zróżnicowaniu gatunkowemu, obecnej w muzyce intertekstualności, a także proponuje periodyzację art rocka, nurtu który interesuje go najbardziej. Widać, że Rychlewski zajmuje się rockiem ze znawstwem charakterystycznym dla badacza zagadnienia, ale i ze swobodą typową dla krytycznego odbiorcy zjawisk kultury. W efekcie przyjęty sposób narracji powoduje, że czyta się „Rewolucję rocka” z równie wielką pasją, z jaką została napisana. Warto!

Marcin Rychlewski, Rewolucja rocka. Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy, Wyd. Oficynka, Gdańsk 2011.

O dziesiątej odsłonie Kortowskich Spotkań z Literaturą w Radiu UWM FM

W środę 23 listopada w Radiu UWM FM w audycji poświęconej kulturze "Podwójne espresso" po godz. 14 mogliście posłuchać rozmowy z dr Bernadettą Darską. Razem z prowadzącymi audycję, Kasią Staszko i Magdą Miszewską, zapowiadaliśmy spotkanie z dr. Marcinem Rychlewskim. Tych, którzy akurat nie mogli słuchać audycji, zapraszamy na zapowiadane spotkanie - dowiecie się dużo o "rewolucji rocka" i posłuchacie, czym jest "przyjemność rocka". Zapraszamy już za tydzień!

środa, 2 listopada 2011

Uwaga! Zmiana terminu!

Informujemy, że spotkanie z dr. Marcinem Rychlewskim odbędzie się tydzień później niż zapowiadaliśmy. Tych, którzy zdążyli zajrzeć na naszą stronę i zanotować w swoich kalendarzach datę, prosimy o jej zmianę. O "Przyjemności rocka" rozmawiać będziemy 30 listopada (środa). Zapraszamy!

poniedziałek, 31 października 2011

Kortowskie Spotkania z Literaturą (odsłona dziesiąta) - 30 XI 2011 - dr Marcin Rychlewski

Uniwersytet Warmińsko Mazurski:
Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Instytut Filologii Polskiej
zapraszają na
Kortowskie Spotkania z Literaturą 30 XI 2011
(odsłona dziesiąta)

Miejsce: Wydział Humanistyczny, Aula Teatralna [przy wejściu głównym na prawo w stronę szatni], ul. Obitza 1 [Kortowo 2]

30 listopada (środa) godz. 17.00 –
„Przyjemność rocka” -
Z dr. Marcinem Rychlewskim rozmawiać będzie dr hab. Sławomir Buryła, prof. UWM

Marcin Rychlewski (ur. 1972) - pracuje w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Interesuje się związkami pomiędzy literaturą a sztuką awangardową, kulturą rocka oraz mechanizmami współczesnego rynku wydawniczego. Autor książki „Walka na słowa. Polemiki literackie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych” (2004), współautor i współredaktor książek zbiorowych: „Po co nam rock? Między duszą a ciałem” (2003) i „Kontrkultura. Co nam z tamtych lat?” (2005). Publikował między innymi w „Tekstach Drugich”, „Przestrzeniach Teorii”, „Kulturze Współczesnej” i „Kulturze Popularnej”. Jego najnowszą książką jest „Rewolucja rocka. Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy”.

Patronat honorowy: JM Rektor UWM prof. dr hab. Józef Górniewicz

Patronat medialny: Radio UWM FM, TVP Olsztyn i „Nasz Olsztyniak”

piątek, 28 października 2011

„Staram się robić delikatną rozróbę w języku polskim”. Z Wojciechem Kuczokiem rozmawia Daria Bruszewska

W recenzjach Pana książek często wskazuje się, jako jedną z zalet Pańskiego pisarstwa, „słuch językowy”. Mówi się, że dobry socjolog odruchowo zagląda ludziom w okna, a co robi pisarz? Podsłuchuje Pan ludzi w autobusach, na przystankach, w sklepach?
fot. Piotr Przytuła
Ja nawet nie wiem, co to jest „słuch językowy”. Uważam, że jeśli ktoś ma słuch muzyczny, to ma też słuch do języka – w pisaniu chodzi o to, by uzyskać muzyczność frazy. Ja muzykiem nie zostałem ze względu na swoje lenistwo i niechęć do wielogodzinnych ćwiczeń, ale jakieś podstawy przez siedem lat edukacji nabyłem i improwizuję sobie terapeutycznie na pianinie każdego dnia – ku zniechęceniu sąsiadów. Poza tym to jest moja zemsta za to, że operatorzy rozmaitych wiertarek, kosiarek i pił tarczowych napierdalają od bladego świtu – by zacytować klasyka. Mszczę się muzyką na hałasach świata. Do języka natomiast mam podobny stosunek jak do muzyki. Ważne jest, by w tekście – nawet pisanym prozą – był słyszany rytm, by była to proza dźwięczna, by była czymś w rodzaju pieśni. Dlatego właśnie czytam na głos to, co napiszę i bardzo dbam, żeby rozmaite rejestry polszczyzny w moich tekstach się znalazły, żeby się przenikały. Wykorzystując swój muzyczny słuch staram się robić, zgodnie z zaleceniem Mariana Pankowskiego, delikatną rozróbę w języku polskim.

Nieprzypadkowo zapytałam o podsłuchiwanie w sytuacjach codziennych. Jest Pan przecież fanem Białoszewskiego…
O tak, on miał bardzo wyczulony słuch na mowę potoczną. Lubię go bardzo, bo on to doskonale wyłapywał i wskazywał możliwość korzystania z gotowców. Kiedy znajduję się w takiej „wymuszonej” sytuacji komunikacyjnej – na przykład kiedy jestem w środku pojazdu komunikacji miejskiej, w którym nie mogę czytać, bo chłopaczki wracają z zawodówki albo z uniwersytetu (ja nie widzę już specjalnych różnic), albo jadą jacyś robociarze, albo babony wracają z hipermarketu, to muszę odłożyć książkę i w jakiś sposób spożytkować ten czas. Kiedy jestem skazany na czterdzieści minut słuchania takich najniższych rejestrów języka, jakiejś plugawej mieszaniny gwary z jakimś językiem nieistniejącym, a przejętym chyba z mediów, przedziwnej hybrydy, w której występują hiperpoprawności i najplugawsza odmiana zwulgaryzowanej gwary, to staram się jednak słuchać, by wyłapać choć jedno zdanie, którego sam bym nie był w stanie skonstruować. To jest mi czasem potrzebne, kiedy w moich fabułach występują postaci z tego motłochu językowego – że tak to nazwę. Kiedyś zaglądałem na moją ulubioną stronę internetową – „Miejski słownik slangu”, ale tam czasem pojawiają się konstrukcje dość sztuczne, raczej rzadko używane, jednorazówki, a w autobusach mam do czynienia z tym językiem prawdziwym, żywym. Czasem wyłapuję coś nowego, a po miesiącu zauważam, że to się rozpanoszyło w polszczyźnie. To jest bardzo ważne, żeby mieć kontakt właśnie z takim językiem, żeby się nie zamykać na strzeżonym osiedlu polszczyzny wysokiej, bo nie będę miał pojęcia o tym, co się dzieje za płotem.

fot. Piotr Przytuła

Wydaje mi się, że właśnie takie podejście do tworzywa, jakim jest język, sprawia, że lepiej, pełniej opisuje się rzeczywistość . Jesteśmy w Olsztynie, jednym z najważniejszych punktów na mapie „Prozy Północy”, a więc literatury, dla której właśnie próba opisu rzeczywistości była kwestią kluczową. Warto więc chyba zapytać o to, co hasło "literatura zaangażowana", pojawiające się często w zestawieniu z Pańskim nazwiskiem, oznacza dla Pana? Czy utożsamia Pan swoją prozę z tym określeniem?
Jak pisałem „Gnój”, to był on rzeczywiście bardzo zaangażowany. W ścisłym sensie. To była książka, która odkrywała problem zamiatany pod dywan i przełamywała zmowę milczenia, poruszała temat tabu… Miała ambicję, żeby zmienić świat. I w pewnym sensie się to udało. Pozwoliłem na to, by „Gnój” zaprząc do kampanii społecznej przeciw przemocy w rodzinie. Kiedy pisałem „Senność”, to była ona w pewien sposób zaangażowana, bo była książką, która miała stać się karykaturą IV RP i być głosem szyderczym, poświęconym temu rodzajowi zbydlęcenia mentalnego, które ogarnęło elektorat Kaczyńskich i doprowadziło do tego, że się źle czułem w tym kraju i zrobiło mi się w nim duszno. Powieści są jednak tylko dwoma przykładami, bo w opowiadaniach wybiegałem w stronę fikcji i folgowałem wyobraźni. W „Spiskach” także odbiegłem bardzo daleko od tego modelu literatury zaangażowanej. Sądzę zatem, że w skali mojego pisania, jeżeli uda mi się coś jeszcze napisać, wspomniane wcześniej powieści pozostaną epizodem literatury zaangażowanej.
Cytował Pan wcześniej klasyka w osobie Koterskiego, więc chciałabym porozmawiać także o innej Pana miłości – kinie. Ostatnio mniej się Pan nim chyba zajmuje?
Nie… oglądaniem się zajmuję! Poza tym siedzę teraz nad scenariuszami – jeden, tworzony z Magdą Piekorz, już skończyłem, nad drugim pracuję z Maćkiem Pieprzycą. Przyjdzie czas, że te filmy będą w realizacji i wtedy…
Wtedy będzie widać, czym się Pan zajmował…
O właśnie!
Przed nami sezon premier. Czeka Pan na jakąś? Spodziewa się Pan, że uda się Panu doświadczyć tego, co lubi Pan w filmach, a więc „dotkliwości”?
Właśnie boję się, że ten nowy film Smarzowskiego może być zbyt dotkliwy. Bardzo nie lubię oglądać scen gwałtów na kobietach, a ten film się taką sceną rozpoczyna i bardzo w nie obfituje, więc to będzie zderzenie z nadmiarem dotkliwości. Bardzo chętnie wybiorę się na „Daas”, bo to, że chłopak nie sięga po temat z gazety, ale cofa się wiele lat, by zrobić film kostiumowy o jakimś mistyku, że przełamuje wiele tendencji – to jest warte uwagi. Poza tym Jakub Socha napisał o tym sporo dobrego, a to jest w tej chwili jedyny krytyk filmowy, któremu ja ufam – szanuję może pięciu, a ufam jednemu. Bardzo dużo sobie obiecywałem po debiucie Bartka Konopki, a on ma złe recenzje. To jest taki krwią napisany scenariusz o chorobie psychicznej ojca, poza tym związany z górami, więc byłem bardzo ciekaw. Nie podobał mi się film „Kret” – potwornie schematyczny, wpisany w takie gazetowe zapotrzebowanie. Nie rozumiem tych entuzjastycznych ocen krytyków. Chyba nie było zbyt dobrze w Gdyni w tym roku. W ubiegłym roku tam byłem i mogłem się na bieżąco przekonać, że nic ciekawego się nie dzieje, a teraz dałem się trochę nabrać krytykom. Kto w tym roku wygrał ten Festiwal?
Skolimowski?
Ach, no właśnie. To jest skandal. To jest tak grafomański film, to było straszne, to był jeden z najgorszych filmów, jaki oglądałem w polskiej reżyserii. Diagnoza jest niepokojąca: takie stare dziady nabierają na swoje głodne kawałki nie tylko krytyków, ale i młodych studentów, filmoznawców, którzy myślą, że to jest wybitne dzieło, jak bosy Arab gania po śniegu. Nie wiadomo gdzie – bo tu Mazury, a tu jakieś wodospady w Norwegii… On zrobił kilka fajnych filmów. Na studiach.
Występuje Pan w podwójnej roli: pisarza i scenarzysty. Wygodniejszy jest język filmu czy język literatury?
Język literatury jest wygodniejszy, bo jestem w nim samodzielny, mogę robić z nim, co mi się podoba. Film mnie dyscyplinuje do tego, by opowiadać obrazami. Miałem z tym zawsze kłopot, więc teraz już scenariuszy nie piszę sam. Piszę je w duetach z reżyserami. Nie chciałbym, żeby powtórzyła się sytuacja, która miała miejsce w przypadku „Senności”. Ten film był przeładowany dialogami – nieskróconymi, niezredagowanymi. Być może położyłem ten film zupełnie i to prawdopodobnie dlatego, że nie było nikogo, kto by mógł ten scenariusz skrócić.
Czas na chwilę rozmowy o górach. W Pańskiej twórczości, czego najbardziej dowodzą „Spiski”, góry są miejscem inicjacji bohatera. Czy doświadczenia górskie czynią człowieka pełniejszym, doroślejszym?
Hmm… To jest ciekawe… Pani tu chyba trafiła w jakąś moją tajemnicę… Ja mężczyzną stałem się, w jakimś sensie, dzięki górom. Nie w takiej sytuacji, jaką opisuję w mojej powieści, czyli sytuacji bohatera, którego gdzieś na polanie rozprawicza Cyganka, ale w takim sensie, że ja bardzo długo nie potrafiłem znaleźć sposobu na przejście ze stanu chłopięcości do stanu męskości. Brakowało mi takiej niszy w życiu, w której mógłbym stać się mężczyzną, robić coś męskiego w takim potocznym rozumieniu. Góry mi to umożliwiły. Nagle okazało się, że te cechy, również fizyczne, które nie bardzo potrafiłem spożytkować w życiu codziennym, tam okazały się idealne. W jaskiniach moja ówczesna, bardzo wątła postura, okazała się przydatna, bo się mieściłem w ciasnotach, kondycja i taka pajęcza sylwetka sprawiły, że dobrze się wspinałem. I to już była taka męska przygoda. Męska, a nie chłopięca. I to mnie wiele nauczyło, bo to było takie zastępcze wojsko.
Od wojska się Pan wymigał…
Tak, to było jeszcze w tych czasach, kiedy musiałem się wymigiwać. Brakowało mi jednak takiej przygody, która nakazałaby mi się stać facetem. Tu już mamusia nie spakuje kanapek do plecaka, tylko trzeba samemu o siebie zadbać na jakiejś wyprawie. To mi na pewno pomogło dojrzeć. I pewnie dlatego tym moim bohaterom w podobny sposób przekazuję te cechy.
Jeśli już mówimy o kategorii męskości, to chciałabym zauważyć, że mężczyźni, którzy pojawiają się na kartach Pana książek, są inni od tych wzorów, którymi karmi nas kultura. Nie są wzorami męskości. Poza tym, czytałam gdzieś, że nie lubi Pan pojęcia „ojczyzna”. Czy świat urządzony przez kobiety byłby lepszy?
Tak, myślę, że byłby. Zobaczymy zresztą. Może doczekamy takich czasów. Jestem zachwycony wynikami wyborów. Są one wyśnione. Do Sejmu dostaje się transwestyta, kobieta ma być marszałkiem… Tak, to jest ta droga, dzięki której czułbym się bezpieczniej. Nie lubię słowa ojczyzna, nie lubię słowa naród… Trudno mi jednak orzec, na ile to płynie ze mnie samego, z mojej refleksji z czasów przed IV RP, a na ile jest to skażone zarazą Kaczyńskości. Pisiory obrzydziły tyle słów w języku polskim… Nawet słowo „patriotyzm” próbowali obrzydzić do tego stopnia, że teraz wiele młodych osób zastanawia się, czy to nie obciach być patriotą. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy ten model patriotyzmu wprowadzony przez PiS przyczynił się do tego utrwalenia we mnie niechęci wobec tego dyskursu żołnierza – patrioty. Kiedyś tak sobie pomyślałem i dość zgrabnie ująłem to w wywiadzie dla Wodeckiej, że w matczyźnie nikt by nie biegał z karabinem, tylko by sobie podlewano kalafiory w ogródku.
Chciałabym na koniec powrócić jeszcze do wątku słuchania. Kiedy ostatnio powróciłam do opowiadania o doktorze Hauście, pomyślałam sobie, że właściwie każdy pisarz ma, a może powinien mieć, coś z doktora Hausta. Musi umieć wysłuchiwać opowieści, sankcjonować je, sprawiać następnie, by jego historie stawały się przypisami do życia innych osób. Czuje się Pan czasami jak ten bohater udzielający swoistego rozgrzeszenia?
Jestem skrajnie egocentryczny, podobnie jak, wbrew pozorom, doktor Haust, który pod pozorem monologu terapeuty, mówi sam do siebie i o sobie… O kimkolwiek by nie opowiadał, mówi tak naprawdę sam o sobie. Nie mogąc sobie poradzić z tym moim skrajnym egotyzmem, znalazłem sposób, w jaki mógłbym to skanalizować twórczo. Stałem się pisarzem. Moje oszustwo polega na tym, że opowiadam ludziom pewne historie i im się wydaje, że opowiadam o nich, a tak naprawdę opowiadam o swoich wewnętrznych rozterkach i sam siebie terapeutyzuję.

fot. Piotr Przytuła

To z tego powodu potrzebny był podtytuł w „Gnoju” – „Antybiografia”? Chciał Pan uniknąć podejrzeń, że mówi sam o sobie?
W tym wypadku było to podyktowane względami gatunkowymi. To była taka książka, w której było trochę sagi rodzinnej, takiego skowytu ofiary. Ponieważ to wszystko układało się w jakąś całość biograficzną, a to była moja pierwsza powieść, chciałem uniknąć takiej sytuacji, w której krytyka odczytałaby to jako wypowiedź autobiograficzną, wprost. Nie chciałem, żeby myślano, że opisuję swoje straszne dzieciństwo, lecz by mówiono, że oto pisarz Kuczok napisał taką powieść grając formułą biograficzną… Teraz też umieściłem podtytuł, ale jest on hołdem złożonym Pankowskiemu, który jest dla mnie najważniejszym pisarzem dwudziestego wieku, autorem jednej z najlepszych książek napisanych polszczyzną. „Matuga idzie” nosiła podtytuł „Przygody”. Inną doskonałą książką jest „Smagła swoboda” – dla mnie jest to poemat prozą, „Pan Tadeusz” w wykonaniu Pankowskiego. To cudowne, że mamy poza kanonem lektur takie książki, które można odkrywać i które nie są zarzynane przez zidiociałych polonistów.
Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę Panu kolejnych odkryć.



sobota, 22 października 2011

O spotkaniu z Wojciechem Kuczokiem w TVP Olsztyn

16 października w Informacjach Kulturalnych w TVP Olsztyn mogliście oglądać relację ze spotkania z Wojciechem Kuczokiem, który był gościem październikowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą. Relacja ta była też wcześniej emitowana w Informacjach, codziennym programie informacyjnym TVP Olsztyn. Materiał można obejrzeć pod adresem: http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje-kulturalne/wideo/161011/5482823

piątek, 21 października 2011

Rozmowa z Wojciechem Kuczokiem w "Gazecie Olsztyńskiej"

W piątkowym wydaniu (21 X 2011) "Gazety Olsztyńskiej" możecie przeczytać wywiad z Wojciechem Kuczokiem, gościem październikowych Kortowskich Spotkań z Literaturą:


niedziela, 16 października 2011

Fotorelacja ze spotkania z Wojciechem Kuczokiem

13 października inaugurowaliśmy tegoroczny sezon Kortowskich Spotkań z Literaturą. Gośćmi dziewiątej odsłony cyklu i jednocześnie pierwszej odsłony w tym roku akademickim byli dwaj znakomici pisarze - z Wojciechem Kuczokiem rozmawiał Włodzimierz Kowalewski. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła. Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji: