wtorek, 23 października 2012

2010-2012 Kortowskie Spotkania z Literaturą

Szanowni uczestnicy i sympatycy Kortowskich Spotkań z Literaturą,
z przykrością informuję, że w tym roku akademickim projekt nie będzie kontynuowany.
Zapraszam do korzystania z materiałów umieszczonych na naszej stronie - fotorelacje przypomną nam jak było, a do wywiadów z naszymi gośćmi z pewnością warto powracać.
Z pozdrowieniami i wyrazami szacunku
Bernadetta Darska

wtorek, 26 czerwca 2012

O niezależności poezji, jej wielogłosowości oraz o snobizmie końca. Z prof. dr. hab. Piotrem Śliwińskim rozmawia Dominika Kotuła

Wielokrotnie wspominał Pan, że Pana zdaniem w polskiej literaturze to poezja, nie proza, ma szansę na pełnienie pewnego rodzaju ocalającej funkcji, że we współczesnej, postliterackiej rzeczywistości to poezja jest literatury przyszłością i nadzieją.
W moim przekonaniu poezja jest i przeszłością, i teraźniejszością, i dlatego też jest przyszłością. Ujmując rzecz najprościej - wydaje mi się, że kiedy robi się przeglądy rzeczy najbardziej interesujących w Polsce, utworów, które reprezentują pewien, w cudzysłowie, poziom warsztatowy albo wyrastają  ponad ten poziom, skupiają uwagę jako utwory artystyczne, a nie przedmioty społecznej komunikacji, to najzwyczajniej w świecie poezja jest silniejsza. To poeci podtrzymują tradycję silnej, a nawet ośmielę się powiedzieć – wielkiej literatury polskiej. To spostrzeżenie kogoś, kto uczestniczy w kapitułach nagród literackich i ma możność zobaczenia, ile nadchodzi ciekawej poezji. Myślę, że to nie jest spostrzeżenie kogoś, kto jest skupiony na poezji, jest stronniczym poezjofiołem.
fot. Piotr Przytuła
Powiedziała pani, że żyjemy w społeczeństwie postliterackim – co z tego wynika? Z tego mogłyby wynikać następujące sprawy – literatura funkcjonuje jako przedłużenie pewnych dyskursów społecznych czy politycznych, ewentualnie bywa funkcjonalna, czyli używana w tym charakterze, tak czasami bywa, tak coraz częściej jest. Czasem, coraz częściej jest –jakiegoś rodzaju rozrywką, sposobem dostarczania przyjemności. To wszystko prawda, ale wydaje mi się, że w obu tych funkcjach, w obu rolach, literatura jest niekonieczna. Jako język opinii publicznej czy składnik opinii publicznej jest łatwo wypieralna i jest wypierana – przez języki skuteczniejsze, które się bez niej obywają. Jeśli chciałaby na tamte języki oddziaływać, musi wrócić do swojej artystycznej natury. Paradoks polega na tym, że literatura może być publicystyką o tyle, o ile potrafi być sztuką. Natomiast w funkcji rozrywki tym bardziej… Oczywiście, powiedziałbym, że ileś tam książek nadal może być bestsellerami, nadal może zyskiwać znaczną popularność, nie twierdzę, że nie będą zyskiwały, że w przyszłości nie pojawią się takie książki. Jest to jednak rodzaj przyjemności wymiennej na inne. Jeśli miałyby one być przyjemnością estetyczną, wyrafinowaną czy podnoszącą poziom wyrafinowania, to znowu muszą wycofać się z tego pierwszeństwa funkcji ludycznej i uprzywilejować funkcję artystyczną. Kiedy wracamy do literatury jako sztuki, to nie chciałbym powiedzieć, że poezja jest tutaj jedyną formą. Rzecz jasna, proza może funkcjonować jako – zresztą funkcjonuje, jasne, zdarza się, są świetne przykłady na to - myślę o tej przyszłości literatury jako przyszłości, paradoksalnie, starych, przeszłych ambicji artystycznych, dlatego że literatura przegrywa nie jako sztuka, literatura przegrywa na innych polach. Przegrywa z nowymi mediami, z nowymi sposobami dostarczania przyjemności i nowymi sposobami prowadzenia debaty publicznej. I tutaj gdzieś znajduję poezję jako kwintesencję tych artystycznych skłonności czy ambicji literatury.
Podkreślił Pan przed chwilą znaczenie pewnej ciągłości, kontynuowania przez poezję dawnych ambicji literatury, co zakłada dość istotną rolę tradycji. Jak Pan sądzi, których spośród dawnych twórców można uznać za patronów poezji najnowszej?
Trzeba wsłuchać się w poezję współczesną, żeby odkryć jej patronów. To pytanie jest trudne, ale dobre. Poezja zawsze, w pierwszej kolejności, ma coś do powiedzenia. Później oczywiście możemy stwierdzać, że tej poezji wydaje się albo ona chciałaby wierzyć, że jej patronem jest na przykład Tymoteusz Karpowicz. Wielu młodszych autorów, dzisiaj aktywnych uważa, że ten nieżyjący od kilku lat twórca jest dla nich jakiegoś rodzaju wzorem. To byłoby bardzo interesujące, bo to był bardzo ciekawy, chwilami wybitny, ekstremalnie nieprzejednany w swoich założeniach poeta. Jednak, jeśli mam być szczery, u niewielu znajduję Karpowicza. Są tacy – Joanna Mueller, także Joanna Roszak, poetka, która zyskuje popularność i uznanie, ale zyskuje je wtedy, kiedy staje się trochę mniej „karpowiczowska”, niż była wcześniej. Jeszcze pewnie paru innych, przede wszystkim z kręgu neolingwizmu. Niewielu. Poezja sama myśli, że inny z dawnych lingwistów, Witold Wirpsza, jest dla niej niesłychanie ważny, ale ten rodzaj eksperymentu myślowego i językowego, jaki jest charakterystyczny dla Wirpszy, jest naprawdę przeznaczony dla nielicznych, więc bywa bardzo rzadko uprawiany dzisiaj. Zdaje mi się więc, że rzeczywistymi patronami - dużo bardziej rzeczywistymi, są jednak tacy poeci jak Różewicz. Różewicz, przede wszystkim ze względu na tę wielką, późną fazę, zaczętą od Płaskorzeźby w 1991 roku, trwającą właściwie przez cały czas. Różewicz, który wplątał się w poezję współczesną po raz kolejny, albo może inaczej – to ona oplątuje jego, niż on się wplątuje w nią. Stał się takim ukrytym czy półjawnym, ale niesłychanie ważnym układem odniesienia. Ważna jest nie sama tylko wybitność tego, co robi, jego charakterystyczność, silny język, silny idiom, ale i tematyka. To on, oczywiście, już w latach sześćdziesiątych, kiedy mówiono przede wszystkim o awangardzie jako swoistym azylu, enklawie, wyodrębnieniu, oderwaniu, on zaś – będąc awangardą przesiąknięty – obserwował procesy, związane z rozwojem kultury masowej; przeczuwał, prognozował, gdyż kultura masowa występowała u nas w postaci zniekształconej. Teraz do tego powrócił, mając naprzeciw siebie kulturę masową w pełnym rozkwicie, ze wszystkimi jej zdobyczami i zagrożeniami – powiedziałbym, że raczej z zagrożeniami i spotwornieniami, niż zdobyczami. I to jest właśnie wspólne doświadczenie, także młodych autorów, nawet tych najmłodszych – zderzenie z kulturą masową, rozmaicie opisywane i waloryzowane, ale będące doświadczeniem wspólnym. Dlatego Różewicz jest bardzo ważny dla tej poezji. Wydaje mi się, że teraz oczywiście można byłoby poszukiwać takich punktowych odniesień. Chociażby w Wojaczku, jak próbowano mówić zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, ale należałoby może mówić o tym i dzisiaj, dlatego że Wojaczek od czasu do czasu wraca, u różnych autorów nawet chyba niewiedzących o tym, że są z Wojaczka. Wydaje mi się więc, że to także jest ważna postać. Dla niektórych poetów ważną rolę odgrywa Piotr Sommer, którego samego również można uważać za jednego z prototypicznych autorów nowej poezji. Dla niektórych ważny jest Ficowski, albo inaczej – ważna jest ta opcja, której Ficowski, a po nim również Sommer, a przed nim, powiedzmy, Ważyk, a gdzieś obok Białoszewski, jest reprezentantem. Opcja konwersacyjna. Nie jest łatwo ją zlokalizować, wydaje się usytuowana pomiędzy najsilniejszymi tradycjami – skamandrycką i awangardową. Wydaje się ona remedium zarówno na uroszczenia awangardy, jak i na pewne „ładności” Skamandra, jak również na patetyzmy rozmaitych klasycyzmów. Ficowski jest częścią tej konwersatoryjnej poezji, będącej ważnym sygnałem, impulsem, mobilizującej współczesnych. Poezji będącej ważnym zjawiskiem, które próbuje zarazem wciągać nas w tradycję i z pewnych jej elementów nas uwolnić. Potem można by mówić o wielu autorach, którzy „gadają” we współczesności, o Norwidzie, który bardzo często u różnych twórców się przewija, o autorach, których chciałoby się wyłączyć, a którzy wyłączyć się nie dają – o Miłoszu, który nie daje się wyłączyć Świetlickiemu, nowemu Polkowskiemu (w jego tomie Cień znajduje się bardzo interesujące nawiązanie do Świata. Poemów naiwnych Miłosza), ale jest też u różnych młodych autorów, którzy jakoś muszą sobie z tym wielkim cieniem dać radę. Należałoby się również zastanowić, co się stało – bo pozornie nic się nie stało – z tradycją Nowej Fali, która musiała być na początku lat dziewięćdziesiątych jakoś neutralizowana. Pamiętna recenzja Karola Maliszewskiego, „Podróż zimowa przez ziemię ognistą”, w której brał pod obcasy nowe wówczas książki Barańczaka i Zagajewskiego, ustawiała sprawę, zawierała deklarację niezainteresowania Nową Falą, która patronowała poezji zaangażowanej lat osiemdziesiątych. Z tym że pewne postulaty nowofalowe, z Barańczakową nieufnością na czele, są obecne w naszej poezji przez właściwie cały czas, przyjmując różne postaci. Mają też swoich paradoksalnych patronów – patronem dzisiejszej nieufności, poetyki podejrzliwości, antyretoryki i krytycznego podsłuchiwania świata jest pewnie Zadura, równolatek nowofalowców, który nie był nowofalowcem wtedy, kiedy Nowa Fala się rozwijała, ale poniekąd jakby stał się nim, metaforycznie rzecz ujmując, w ostatnich kilkunastu latach. Za nim, czy obok niego, pojawia się sporo młodych, Marta Podgórnik, Darek Foks czy, załóżmy, Jarniewicz. Młodzi zaangażowani, Kopyt, może nawet Góra. Oni w dużej mierze swoją poezją próbują robić to, co proponowała Nowa Fala.

fot. Piotr Przytuła
Najwyraźniejszą dykcją poetycką lat dziewięćdziesiątych wydawała się być dykcja Marcina Świetlickiego. Trudno kwestionować jego wpływ na powstającą wówczas poezję czy siłę jego idiolektu dominującego, narzucającego się innym. Czy siłę którejś z dzisiaj dostrzegalnych poetyckich dykcji można porównać z tamtą? Uwagę zwraca fenomen poezji Andrzeja Sosnowskiego, tak fascynującej, tak skandalicznej…

I tak pociągającej! Trudno przejść obok niej obojętnie, bo jest znakomita, to po prostu jest znakomita poezja. Wydaje mi się, że u nas panuje wokół Sosnowskiego pewnego rodzaju nieporozumienie. Odnoszę wrażenie, że część czytelników, interpretatorów, krytyków, a nawet poetów powołujących się na Sosnowskiego czy jakoś go naśladujących myśli, że Sosnowski zawdzięcza swoją rangę temu, co wie o poezji. On rzeczywiście wie o poezji bardzo dużo, jest niesłychanie świadomym twórcą i znakomitym czytelnikiem cudzych, ale też własnych wierszy. W swoich esejach podsunął wiele kluczy do własnej twórczości, które jej oczywiście nie otworzą nigdy do końca, na tym ona zresztą polega, tak są też zrobione te klucze, które wydają jednak się bardzo pociągające, bardzo użyteczne - napraszają się, żeby je wziąć do ręki. Mnie się jednakowoż zdaje, że nie na tym rzecz polega, że Sosnowski zrozumiał pożytki z nieregulaminowości poezji, albo że przerobił lekcję Ashbery’ego czy, w największym skrócie, szkoły nowojorskiej. Że wie coś o języku, czego dowiadywaliśmy się w latach dziewięćdziesiątych, a młodsi w ostatnich kilku czy kilkunastu latach. On ma najzwyczajniej w świecie wyjątkowe stosunki z polszczyzną, takie, które przytrafiają się tylko najciekawszym poetom i gdyby nie był takim postmodernistą, takim poetą „post”, tylko pisał wiersze, trzymając się starych form, to byłyby to nadal znakomite wiersze. Jego opanowanie formy poetyckiej, powtarzam, ten przedziwny sojusz z językiem, bycie przez język wybranym, to jest… Tutaj musimy imać się pewnych metafor, dlatego że tego nie opisuje się prosto. Sosnowski jest zupełnie nadzwyczajny i to jest pierwszy, zasadniczy powód. Drugi to ten, który odrzuciłem początkowo – zafascynowała nas poezja niegotowa, nieskończona, dyssemiczna, nie tyle wieloznaczna, co w gruncie rzeczy niepochwytna, migotliwa, szczególny rodzaj egocentryzmu, który opiera się jednakowoż na takim rozproszeniu tego pochwyconego na początku podmiotu. On jest, znika, rozprasza się, potem gdzieś się na moment koncentruje, nie wiadomo gdzie, my go szukamy – to jest bardzo pociągające…
Obowiązuje programowa nieuchwytność.
Programowo nieuchwytne, tak, to jest dla poety niesamowicie pociągające. I jeśli po Świetlickim napisano wiele wierszy wprost do Świetlickiego się odwołujących, tematyzujących Świetlickiego, polemicznie często, można by było z nich zrobić nie taką znów malutką antologię, to jeśli chodzi o Sosnowskiego, takiej antologii tekstów odwołujących się wprost do niego aż tak dużej nie udałoby się zebrać. Z kolei tekstów, które jakby wychodzą z tego zasłuchania się w Sosnowskim, jest niesłychanie dużo. Są one obecne nie tylko w tomikach wierszy, w biografiach poetów, którzy na dłuższy czas ulegli Sosnowskiemu do tego stopnia, że nieomal wyrzekli się swoich początków. To „coś” Sosnowskiego, ten odprysk, jest bardzo często uchwytny w konkursach poetyckich, w wystąpieniach młodych autorów. Zdarzało mi się czasami słuchać wielu, wielu młodych autorów, czytająych jeden po drugim i miałem wrażenie, że trzy czwarte to jest taka właśnie „sosnowszczyzna”.
Ten język, te klucze, jak Pan wspomniał, napraszają się. W najłagodniejszych przypadkach poezja młodych pobłyskuje Sosnowskim.
Ładnie powiedziane, tak. Czasami to jest źle zrozumiane, bo to, co się dzieje z podmiotem u Sosnowskiego, z tym jego zamieraniem, a czasami odradzaniem się, coś, co jest bardzo ciekawe, a nawet, powiedziałbym, dramatyczne, tutaj zamienia się w przedziwną, irytującą łatwiznę. Nagle okazuje się, że wiadomo, jak to się robi, jak się robi „wiersz na Sosnowskiego”, tylko że to niezupełnie jest prawda, bo trzeba mieć tego języka naprawdę dużo, żeby umieć zrobić to, co robi Sosnowski. Wydaje mi się to bardzo niepokojącą skłonnością, bardzo mocną, tu się zgadzam, ale też niesamowicie niepokojącą. Zasłuchanie w Sosnowskiego prawie nikomu nie wyszło na dobre. Bardzo pojedyncze przypadki, może Edward Pasewicz, ale to był mocny poeta, który dobijał się od samego początku skutecznie swojego poetyckiego języka. On oczywiście uważnie przeczytał Sosnowskiego, to jasne i to widać na etapie drugiej, trzeciej jego książki. W pierwszej, w Dolnej Wildze, może ktoś inny jest ważny, może Sommer jest ważny. Potem przychodzi taki czas wsłuchania się w Sosnowskiego i – to było niezłe, ale niezłe nie dlatego, że on się wsłuchał w Sosnowskiego, tylko dlatego, że nie usłyszał go w całości, że usłyszał też siebie. Tak mi się wydaje. Poza Pasewiczem, może troszkę Marta Podgórnik, ale ona też raczej nigdy nie pozwoliła sobie na to, żeby nie być sobą.
Wydaje mi się, że Marta Podgórnik jest zbyt wyrazista, jej język jest zbyt silny, zbyt charakterystyczny, żeby dać się zagłuszyć jakiemukolwiek innemu.
Był jednak taki moment, mam wrażenie. Podgórnik, oczywiście, ma skłonność do wchodzenia w dialogi i stylizacje, w jej ostatniej książce bardzo ważną, słyszalną postacią jest Auden, a z polskich autorów Foks - to jest prawie stematyzowane, ale ona rzeczywiście jest dzika i w końcu wyłazi na swoje. Tak, zupełnie z tym się zgadzam.
Czyli wygląda na to, że w tej plątaninie głosów poetyckich obecnych w Polsce da się też, poza tym należącym do Sosnowskiego, usłyszeć kilka innych, chyba nawet równie wyraźnych. Gdyby miał Pan wyróżnić najważniejsze indywidualności poetyckie – zdaję sobie sprawę z tego, że to pytanie może skutkować pewnymi niesprawiedliwościami…
fot. Piotr Przytuła
Jestem skazany na niesprawiedliwość, bo oczywiście zapomnę o czymś bardzo ważnym, to jest nieuniknione. Próbowano wskazywać takie postaci, które są dla innych ważne jako punkty odniesienia. Jacek Guturow proponował, żeby myśleć, że Pasewicz jest tym kimś, kim w latach dziewięćdziesiątych Świetlicki był dla młodych. Dzisiaj najmłodsi krytycy chcą powiedzieć, że Szczepan Kopyt jest kimś takim. Życie literackie czy życie poetyckie wytwarza sobie różne charyzmatyczne postaci, na pewien czas je bardzo awansuje, obdarza jakimś niesłychanym zaufaniem, a później dość często degraduje. Najpierw trzeba ubóstwić, a potem tego idola jakoś pokonać, uśmiercić, jest taki mechanizm. Pomijając jednak ten mechanizm - postacią idiomatyczną i niepodrabialną jest Tkaczyszyn-Dycki, to jest zupełnie oczywiste, to jest banał. Dzisiaj mówi się, że on jest wręcz przeceniony, dostał różne najważniejsze nagrody, zupełnie świeżo Silesiusa, przez dłuższy czas był jednak poetą dla nielicznych, właściwie niedocenionym, wtedy kiedy inni poeci dostawali nagrody, on ich nie dostawał, był w cieniu.
Jego poezja była określana mianem hermetycznej. Może to raczej krąg jej odbiorców był wąski?
Ten krąg był bardzo hermetyczny i bardzo powoli się rozszerzał. Były od samego początku takie osoby, które uważały go za bardzo ważnego twórcę, owszem, ale było ich niewiele. Tkaczyszyn jest nie do powtórzenia, nie ma mowy. Czasami znajduję wiersz, który jest nawiązaniem do Dyckiego, aluzją, ale to nie są liczne przykłady. Dla samych poetów, niektórych spośród nich przynajmniej, taką charyzmatyczną postacią jest Roman Honet. W świecie literatury działają, jak wiadomo, dwa mechanizmy, kanonizacja i dekanonizacja, siły, które nieustannie na siebie napierają. Czasami pojawia się rekanonizacja, czyli próba budowanie jakiegoś alternatywnego porządku. W tym kontekście Honet jest dla części autorów kimś ważnym. Wydaje mi się, że to jest bardzo ciekawy poeta. Może prywatnie nie porozumiewam się z nim aż tak dobrze, jak na przykład z Dyckim czy ze Świetlickim, ale to jednak jest bardzo potrzebne zjawisko. Ten gatunek wyobraźni, czasami rodzaj szczególnego mistycyzmu, nie służy uruchomieniu języka, lecz uruchomieniu pewnych znaczeń. Nie służy uruchomieniu języka jako perpetuum-mobile, lecz raczej jako języka, który miałby się nie tylko dostać do rzeczywistości, ale też w pewien sposób ją przeniknąć. Tak postrzegam Honeta. Wydaje mi się bardzo ważne, żeby ktoś taki istniał. Nazwisk nie może być zbyt wiele, bo się wtedy wszystko zdewaluuje, rzecz oczywista. Może więc jeszcze kilku ciekawych, z ciekawą poetycką biografią – chociażby Marcin Sendecki. Podczas debiutu w bruLionie Sendecki był poetą równorzędnym ze Świetlickim, był równie ciekawy, równie ceniony. Potem szedł w różne strony, chyba przez pewien czas także za Sosnowskim. A teraz jednak, od trzech ostatnich książek wraca do siebie, powiedziałbym, do miejsca, w którym jest on i nie ma innych. Wydaje mi się, że jego ostatnie książki, z ostatnią – Farszem, na czele, dobrze o tym świadczą. Pokazują, co jest dla niego ważne: pewna rozprawa z romantyzmem, która nie jest taka znowu częsta…
Ale u Sosnowskiego obecna permanentnie.
U Sosnowskiego permanentnie, u Świetlickiego, trzeba zauważyć, również, co może mniej zaskakuje. Wracając do innych wyraźnych głosów, warto wyróżnić kilka osobnych – na przykład zawsze mnie interesuje to, co Foks zrobi. Ten campowy duch, który jest u niego, jest bardzo sugestywny, a – wbrew pozorom – także niezbyt często obecny w twórczości współczesnych autorów. Dużo się o tym mówi, mniej się tego uprawia. Jest taki rodzaj uległości, powiedziałbym, wobec rzeczy, które nam się nie podobają, a z którymi nie bardzo wiemy, co zrobić. Cenię Pasewicza, bez dwóch zdań, bardzo cenię Martę Podgórnik, którą uważam za doskonałą poetkę o mocnym głosie. Oczywiście, są też głosy inne… Bargielska – jako świetna poetka i jako znakomita prozaiczka, autorka Obsoletek. Jej proza łatwiej się podoba, ale nie chcę powiedzieć, że jest łatwiejsza. Ja to czytałem, podczytywałem, zaglądałem do różnych tekstów parokrotnie i to jest ten rodzaj pisania, który za każdym razem podoba mi się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej. Bargielska znalazła gatunek dla siebie, to jest rodzaj gatunku, nie tylko tematu, nie tylko sfera przeżyć… To, co ona potrafi zrobić, kiedy pisze o niczym, czy raczej – z pozoru o niczym – jest po prostu fenomenalne. Tam są rzeczy przejmujące, ale przejmujące jako pewne obrazy, opowiedziane epizody, jest mnóstwo cichej, ukrytej grozy, którą emanuje wszystko to, co ona pisze, to jest fantastyczne. Półśrodkami, od niechcenia, imponujące.
Odrobinę dookoła starałam się dojść do takiego pytania – zastanawiam się, co Pan myśli o głoszonej wszem i wobec nieobecności kanonu, a może raczej – o niestałości kanonu? Czy kanon jest potrzebny, czy w dzisiejszym świecie – rozproszonym i migotliwym, tak bardzo wielowarstwowym, nie mamy do czynienia raczej z mnogością kanonów? I czy to nie jest dobre?
Tak właśnie chcielibyśmy o tym myśleć i powiedziałbym tak: gdyby to było możliwe, to byłoby to dobre. Jeśli jednak my, światek literacki, nie będziemy mieć żywego stosunku do kanonu, do zjawiska centralizowania i decentralizowania, kanonizowania i dekanonizowania, w takim napięciu autorytetu i niezależności, rzecz jasna, to zrobią to media, ktoś to zrobi za nas, to jest łatwe do przewidzenia. Gdyby zapytać człowieka oczytanego, ale nieuczestniczącego zanadto w dyskusjach o literaturze, kto jest największym polskim pisarzem, bez względu na formę, to on będzie miał na to odpowiedź – to będzie odpowiedź mediów. Bo on czytał tę gazetę, w której powiedziano, że być może Adam Zagajewski otrzyma nagrodę Nobla…
Tak, ale czy naprawdę myśli Pan, że zamknięty świat krytyków literackich ma szansę na zwycięstwo z machiną medialną, z mass mediami?
Nie ma żadnych, ale może na nią mimo wszystko jakoś wpływać, bo świat krytyki literackiej nie jest tak bardzo hermetyczny, to po pierwsze, to znaczy – ludzie mediów trochę w nim uczestniczą, i na odwrót – krytycy trochę uczestniczą w mediach, więc jakiś rodzaj wpływania na to jest jednak możliwy. Na to, co myśli ów ogół. Mówiliśmy o Tkaczyszynie-Dyckim – no dobra, Nagroda Literacka Gdynia, z którą jestem związany i do której jestem przywiązany, ma mniejszą nośność, bo nie ma za sobą wielkiej gazety, nie jest centralna, nie jest warszawska, mimo że jury jest w dużej mierze warszawskie – to jest jej urok i niedostatek jednocześnie, chociaż nie, może nie niedostatek, może tylko urok. W każdym razie, kiedy Dycki dostaje, to jest to wybór krytyki, z którym musi się liczyć świat mediów. Jest taki pogląd, że jesteśmy słabi - do pewnego stopnia nasze możliwości są ograniczone, nawet poważnie, ale niekoniecznie nazwałbym to bezsilnością.
Jaka jest więc rola krytyka dzisiaj?
fot. Piotr Przytuła
No, to jest bardzo trudne. Żyjemy w kraju, który zadowala się brakiem pisma literackiego, kulturalno – literackiego, uważamy, że to jest niepotrzebne, niemożliwe i tak dalej. Jest możliwe, żeby w małych Czechach istniały dwa dwutygodniki i niemożliwe, żeby w dużej Polsce istniał choćby jeden. Nie myślę o piśmie dla dwudziestu czy dwustu, myślę o piśmie, które byłoby propagandą czytania przyzwoitych rzeczy, a czasami mogłoby być forum dla poważniejszych, trudniejszych dyskusji. Bez takiego stałego punktu opinia literacka w Polsce ma skłonność do malkontenctwa. Narzekania na krytykę są troszkę rytualne, ale trochę też mają podstaw. Życie na marginesach, na wszelkiego rodzaju off-ach, nie każdemu służy i nie każdego uszlachetnia. Całkiem na odwrót – często prowadzi do swoistej degeneracji. To nie jest łatwa sytuacja, rola krytyka nie jest łatwa. Powiedziałbym, że w postliterackim społeczeństwie – po pierwsze byłbym ostrożny z tym określeniem, bo oczywiście, że wszystkie społeczeństwa są postliterackie, ale to nie znaczy, że wszystkie nie czytają albo że czytają tyle albo tak mało jak my. To są swoiste zabobony, determinizm końca, deterministyczny pesymizm, powiedziałbym. Jak coś, co trzeba nosić. Jestem temu przeciwny, nie dlatego, że jestem urodzonym optymistą, tylko dlatego, że zgoda na tego typu punkty widzenia jest także zgodą na różne patologie, na różne aberracje. Mam duchowy opór przeciwko takiemu podejściu. W związku z tym uważam, że rolą krytyka jest –  jestem w stanie się zgodzić na ten termin, postliterackość świata, ale naszą rolą zdecydowanie nie jest sprawianie, żeby świat w takim kształcie miał się lepiej. Mówiąc krótko – rolą krytyka jest walka o to – po staremu – żeby literaturę bardziej czytano i szanowano. Żeby ją jednak bardziej czytano i szanowana, ona sama musi być lepsza. Nie chodzi o to, żeby po marketingowemu wciskać komuś towar, bez względu na to, czy mamy do tego przekonanie, czy nie.
Czyli na pewno nie dyktator i na pewno nie specjalista od marketingu. Bezradny obserwator decentralizacji?
Nie wiem, kiedy krytyk mógł być dyktatorem, pewnie były takie momenty, kiedy mógł próbować sobie taką rolę uzurpować, kiedy tworzył komentarz do literatury, wewnątrz późnej awangardy, w której komentarz do literatury jest tak samo ważny jak sam utwór. Gdzieś tam twórca stawał się krytykiem i na odwrót. Decentralizacja obniża rangę krytyki, ale też pomaga krytykowi być bardziej sobą, z czego należałoby najzwyczajniej w świecie próbować korzystać. Krytyk, w moim przekonaniu, jest adwokatem różnorodności. Ta różnorodność jednakowoż powinna być różnorodnością czytania, a nie nieczytania. Nie świata, który obywa się dobrze bez literatury. W pewnym sensie – nie wiem, czy jestem tak staroświecki, pewnie tak – wydaje mi się ona niezastąpiona i przeszkadza mi to, że w Polsce istnieje ten snobizm końca. Snobizm na pesymizm. Czasami nawet na cynizm. Tym bardziej wydajemy się sobie mądrzejsi, im bardziej wiemy, że wszystko się skończyło. Tymczasem niepokój o przyszłość był już od bardzo dawna obecny w rozmowie o literaturze, naprawdę… My nie wymyśliliśmy końca literatury.

poniedziałek, 28 maja 2012

Fotorelacja z wykładu prof. dr. hab. Piotra Śliwińskiego

Gościem czternastej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą był wybitny badacz poezji najnowszej oraz krytyk literacki prof. dr hab. Piotr Śliwiński. Spotkanie odbyło się 24 maja. Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła.










środa, 16 maja 2012

Wykład prof. dr. hab. Piotra Śliwińskiego - 24 V 2012 r.

Wybrane okładki książek prof. dr. hab. Piotra Śliwińskiego

Poniżej prezentujemy okładki wybranych książek prof. dr. hab. Piotra Śliwińskiego, gościa majowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą:

 



 

24 V 2012 r. - prof. dr hab. Piotr Śliwiński - czternasta odsłona Kortowskich Spotkań z Literaturą

Uniwersytet Warmińsko Mazurski:
Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Instytut Filologii Polskiej
zapraszają na
Kortowskie Spotkania z Literaturą 24 V 2012
(odsłona czternasta)

Miejsce: Wydział Humanistyczny, Aula Teatralna [przy wejściu głównym na prawo w stronę szatni], ul. Obitza 1 [Kortowo 2]

24 maja (czwartek) godz. 17.00 –
„Jak być młodym poetą? Jak pisać o młodości?” –
wykład prof. dr. hab. Piotra Śliwińskiego

prof. dr hab. Piotr Śliwiński – jeden z najwybitniejszych polskich historyków literatury i krytyków literackich, znawca i badacz poezji najnowszej. Przewodniczący Kapituły Nagrody Literackiej Gdynia. Pracownik naukowy Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor wielu artykułów i książek krytycznoliterackich (m.in. „Przygody z wolnością. Uwagi o poezji współczesnej”, „Świat na brudno. Szkice o poezji i krytyce”), współautor „Literatury polskiej XX wieku” (razem z Anną Legeżyńską i Bogumiłą Kaniewską), „Literatury polskiej 1976-1998” (razem z Przemysławem Czaplińskim) i „Poezji polskiej po 1968 roku” (razem z Anną Legeżyńską).


Patronat honorowy: JM Rektor UWM prof. dr hab. Józef Górniewicz

Patronat medialny: Radio UWM FM, TVP Olsztyn i „Nasz Olsztyniak”

poniedziałek, 14 maja 2012

Krytyk w czasach postliteratury. Z dr. Dariuszem Nowackim rozmawia Daria Bruszewska

fot. Piotr Przytuła
Osiem lat temu w książce Wielkie Wczoraj pisał Pan, że proza fikcjonalna nie cieszy się takim autorytetem i zainteresowaniem odbiorców, jak dawniej. Jej miejsce zastępują gatunki dyskursywne. Obecnie tendencja ta wydaje się przybierać na sile. Czy jest to dowód słabości literatury pięknej?

Proza dyskursywna to pojęcie dość mylące, ponieważ w pierwszej kolejności odsyła nas do eseju czy – ogólnie – zaawansowanej refleksji intelektualnej. Lektura tego typu – tak dziesięć lat temu, jak i dziś – to doświadczenie mimo wszystko elitarne. Należałoby raczej mówić o popularnej prozie non-fiction, ze szczególnym uwzględnieniem biografii i autobiografii. Nie jest chyba kwestią przypadku, że opowieść o życiu Danuty Wałęsy sprzedała się w nakładzie przekraczającym 300 tys. egzemplarzy; biografia Steve’a Jobsa również wdarła się na szczyt listy bestsellerów. Właśnie ku takim tekstom przesunęło się zainteresowanie odbiorców. Jak to rozumieć? Niektórzy powiadają, że to kwestia koniunktury i cykliczności. Przywołując znany tekst Jerzego Jarzębskiego, moglibyśmy chyba mówić o kolejnej karierze autentyku. Albo o zmęczeniu fikcją, po którym nastąpi – to już inna parafraza – triumfalny powrót literackiego zmyślenia. Cóż, zjawisko na pewno jest tajemnicze. Osobiście podejrzewam, że na przeszkodzie może stać język. Otóż w miarę masowy czytelnik, np. ten czytający opowieść o życiu pani Danuty bądź Jobsa, najpewniej ulega słodkiemu złudzeniu, że dotyka czyjegoś losu, widzi ten los, by tak rzec, w skali jeden do jeden, w pełnym oświetleniu, podany na tacy. Czyli że co? Słowa przylegają do rzeczy? Język jest przezroczysty? Nie wikła się w metafory, nie rozbija o inne „udziwnienia”? Podejrzewam, iż wzięcie, jakim cieszy się proza non-fiction, jakoś tam wiąże się z lekturą bezproblemową, ułatwioną. Słowem, czytamy, ale nie chcemy, żeby tekst stawiał nam opór.

Z drugiej strony mamy jednak reportaż, który też przecież mieści się w kręgu non-fiction. Gatunek ten nie trafia może regularnie na pierwsze miejsca list bestsellerów, ale należy do wyjątkowo dobrze ocenianych, a nakłady także są imponujące. Może zatem o losach książek decyduje nie tyle język wypowiedzi, ile przekonanie, że prawda jest ciekawsza niż fikcja?

Owszem – reportaż trzyma się mocno. I co najważniejsze – jest to proza mocno zróżnicowana, ma też swoje szlachetne skrzydło. No dobrze, ale z czego wynika przekonanie, że tzw. prawda jest ciekawsza od fikcji? Jestem wobec tej wątpliwości bezradny, przysięgam, że nie potrafię odpowiedzieć. Być może chodzi o przewagę podglądania (tzw. życia) nad przyglądaniem się kreacji. Przykład to może ryzykowny, ale trudno... raz kozie śmierć. Otóż przeczytałem w pewnym opracowaniu, że największym wzięciem, jeśli idzie o pornografię, cieszą się dziś filmy typu home-made, czyli przedstawienia zrealizowane przy użyciu tanich kamer cyfrowych, w tym kamerek w laptopach lub telefonach komórkowych, wrzucane następnie do sieci. Słowem, konsumenci pornografii odchodzą od inscenizacji, wybierając real, stawiają na „fakty” podpatrzone, preferują obrazy (sekwencje fabularne) rzekomo wydarte rzeczywistości. A zatem ulegają złudzeniu, że to, co podpatrzone, jest bardziej realne czy wiarygodne od tego, co „zostało zrobione”. Kłopot poznawczy polega na tym, że to, co „autentyczne”, wzięło się z naśladownictwa tego, co „zrobione”. Bo niby skąd parki kopulujące przed włączoną kamerką, wiedzą, jak to robić? 

W rozmowie z Robertem Ostaszewskim wskazał pan trzy powody, dzięki którym można „rządzić w literaturze”. Są nimi zasiedzenie (a więc kryterium wieku, długiego trwania w świadomości odbiorców), rozgłos medialny (często związany ze skandalem) i swego rodzaju snobizm czytelników. Czy po kilku latach, które minęły od tamtej rozmowy, można dodać jeszcze jakiś?

fot. Piotr Przytuła
O tych trzech przesłankach powiedziałem całkiem spontanicznie, właśnie w rozmowie. Żadna to tedy socjologia literatury, po prostu zwykła intuicja. Myślę, że do podtrzymania. Przypomnę, że chodziło o trzy formy dobrej obecności, które na użytek tamtej i tej rozmowy można by przedstawić (i zarazem przeprosić za to przedstawienie) jako trzy gęby: żywego klasyka, pieszczocha mediów oraz geniusza funkcjonującego gdzieś na uboczu, podziwianego w wąskich kręgach wtajemniczonych.

Kto współcześnie dokonuje „namaszczenia” pisarzy? Odbiorcy, krytycy, wydawnictwa?

Rozumiem, że „namaścić” znaczy tu: wyróżnić, postawić na świeczniku. Teoretycznie każda z tych instancji, lecz na pewno w różnym zakresie. Trzeba też uwzględnić specyfikę obiegu komunikacyjnego. Weźmy krytyków. Ich (nasz) głos znaczy niewiele w przestrzeni masowej komunikacji, ale w obiegu niszowym nadal ma znaczenie fundamentalne; dajmy na to w domenie poezji. Uprzywilejowana, bez mała „królewska” pozycja takich poetów, jak Andrzej Sosnowski czy Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki nie byłaby możliwa bez wsparcia krytycznoliterackiego. Mamy twórców podziwianych i szanowanych, i jednocześnie lekceważonych, poniekąd słusznie, przez biznes wydawniczy (to np. casus Adama Wiedemanna). Przy okazji – w ostatnich latach zaznaczyła się ta oto prawidłowość, że duże oficyny nie troszczą się już o „honor domu”. Gdzie te piękne czasy, kiedy to Wydawnictwo W.A.B. wspierało ekskluzywną prozę Magdaleny Tulli (ostatnią swoją książkę, Włoskie szpilki, Tulli opublikowała w wydawnictwie – nomen omen – Nisza). Wracając do pytania – oczywiście najsilniej i najskuteczniej „namaszczają” czytelnicy, którzy przecież głosują swoimi portfelami (przy kasie w księgarni).

W tym głosowaniu często wygrywają ci, którym rozgłos zapewnili specjaliści od marketingu. Po sukcesie Masłowskiej hasłem reklamowym stało się nazywanie książki „pierwszą” w jakiejś kategorii. Mieliśmy też wysyp polskich „odpowiedników” – w tym, między innymi, polską Bridget Jones. Dostrzega Pan jakieś nowe tendencje w tym zakresie?

Zabiegi, o których pani mówi, są stare i zużyte. Dość przypomnieć, że od „sensacyjnego” (cudzysłów konieczny) debiutu Doroty Masłowskiej minie za chwilę 10 lat, a od poszukiwania polskiej Bridget lat 15. Sądzę, że repertuar chwytów promocyjnych jest mniej więcej stały; jakichś nowych, niekonwencjonalnych sztuczek nie spostrzegłem. 

Po roku 1989 pojawiła się w Polsce dyskusja na temat nie tylko literatury, ale i krytyki. Zmiany w statusie krytyka ujawniają się już w samych tytułach książek o charakterze krytycznoliterackim – swoją nazwał Pan Zawód: czytelnik, a Anna Legeżyńska ma na swoim koncie publikację zatytułowaną Krytyk jako domokrążca. Kim jest, albo kim być powinien, współczesny krytyk?

Krytyk literacki nie może już świadczyć usług dla ludności w dawnym rozumieniu – kiedy czytał jako delegat publiczności kulturalnej i był zobowiązany do dostarczenia sprawozdania z lektury. W zależności od wymowy owego sprawozdania czytelnik podejmował decyzję: warto lub nie warto przeczytać. W epoce późnej nowoczesności, w społeczeństwie konsumpcyjnym, gdzie każdy czyta, co chce i jak chce, dawna pozycja krytyka jest nie do utrzymania. Trzeba zapomnieć o funkcji pasa transmisyjnego – czy to pomiędzy ruchem wydawniczym i publicznością, czy to między światem pisarzy i światem czytelników. Obawiam się, że potrafię odpowiedzieć tylko negatywnie – to znaczy, wiem, kim być nie mogę, a także nie chcę. Ale czy moje (i innych współczesnych krytyków) kłopoty z tożsamością mogą być dla kogoś interesujące? Nie sądzę. Może tylko jedna uwaga: formułę „zawód: czytelnik” należy traktować historycznie. Proszę pamiętać, że ukułem ją w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku. To był zupełnie inny czas, z dzisiejszej perspektywy widać, że przebogaty i wielce obiecujący, po prostu dobry czas dla literatury zwanej piękną i osób – takich jak ja – wokół niej się krzątających. Byłem podówczas przekonany, że moje pisanie o polskiej prozie jest potrzebne, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na eksperta w tej dziedzinie. O tym, że mi się nie ubzdurało, niech świadczy liczba i rozmaitość czasopism, w których pojawiły się pierwodruki tekstów, jakie później wypełniły moją książkę.

Liczba czasopism, w których mógł wypowiedzieć się krytyk, znacznie się zmniejszyła. Przeglądając Pospolite ruszenie pod redakcją Piotra Mareckiego, czy zaglądając na internetową Witrynę Czasopism, można tylko ze smutkiem kiwać głową…

Bez wątpienia „złoty wiek” czasopiśmiennictwa mamy za sobą. Ale też wyznam pani, że duszę mam rozdartą. Nie wiem, co lepsze: wiele tytułów bez czytelników, czy mniej tytułów z czytelnikami. Przecież zapaść, która ujawniła się ok. roku 2000, właśnie na tym polegała – zaczęliśmy liczyć tych, którzy nas czytają, potrzebują. No i okazało się, że jesteśmy – autorzy i redaktorzy – dramatycznie osamotnieni. Zapaść czasopiśmiennicza jest szczególnie dotkliwa dla krytyki literackiej, co najmniej z dwu powodów. Po pierwsze, niepodobna dyskutować o nowościach wydawniczych, kiedy od ukazania się książki do jej omówienia mija rok albo i dwa lata, a takie poślizgi to dzisiaj norma (większość ukazujących się obecnie kwartalników to w istocie nieregularniki). Po drugie, w krytyce literackiej – jestem o tym święcie przekonany – ilość przechodzi w jakość. Ze stu napisanych przez różnych autorów (w niewielkim przedziale czasu) szkiców czy esejów można wybrać pięć wyśmienitych i wykorzystać w każdej antologii. Jeżeli ktoś para się głównie recenzowaniem, w ciemno założyć można, że jego (jej) czterdziesty czy pięćdziesiąty tekst będzie naprawdę mistrzowski, także do wykorzystania w każdej antologii, do pokazywania pretendentom, jak to się powinno robić. Sęk w tym, że gdzieś owa jakość musi się wykuwać. Mówiąc najprościej, trzeba publikować, i to regularnie; jeśli nie raz w miesiącu, to dwa razy na kwartał koniecznie.

Ciekawym zjawiskiem na gruncie krytyki jest powstanie fenomenu recenzentów – amatorów, publikujących w Internecie. Blogi książkowe cieszą się zainteresowaniem odbiorców, a ich autorzy – autorytetem, którym coraz rzadziej obdarzani są specjaliści. Skąd ta nieufność wobec zawodowców?

fot. Piotr Przytuła
W latach 90. istniała jeszcze opozycja: amator – zawodowiec. Dziś jest to dystynkcja nie do utrzymania – mój głos znaczy dokładnie tyle samo, co głos anonimowego blogera. Pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z panią: blogi recenzenckie wcale nie są potrzebne odbiorcom (konsumentom), lecz biznesowi wydawniczemu. Sukces sieciowej krytyki wynika nade wszystko z lęku przed opiniodawczą zapaścią, przed ciszą. Z powodów wizerunkowych duże oficyny wydawnicze, choć te średnie także, nie mogą przyznać się do tego, że ich produkty trafiają w konsumencką próżnię. Ktoś musi potwierdzać sens ich wysiłków, zapewniać, że książka żyje i jest atrakcyjna. Dlatego z taką ochotą posyłają egzemplarze recenzyjne (tzw. gratisy) każdemu, kto się do nich zgłosi. Owa praktyka (nazwijmy ją krytyką obywatelską – per analogiam do dziennikarstwa obywatelskiego) to swoisty crowdsourcing, czyli nieformalne, poniekąd utajone powierzanie zadań anonimowej społeczności, eliminujące z rynku licencjonowanych rzemieślników. Nie kryję, że myślę tu o sobie, roszczeniowo i egoistycznie… trochę jak działacz Samoobrony przywiązany do własnego PGR-u. Oczywiście żartuję, acz może nie do końca.
 
Niezwykle opiniotwórczy są również celebryci – ich jednozdaniowa sugestia zmienia oblicze listy bestsellerów. Krzysztof Biedrzycki poddał natomiast analizie kwestię bytowania krytyków w telewizji i udowadnia, że ci, którzy pojawiają się w tym medium stają przed koniecznością dostosowania się do jego wymogów. Czy zostanie medialnym ekspertem pomaga krytykowi rozwinąć skrzydła?

Sama pani widzi, jak szybko zmieniają się porządki w kulturze. Wspomniany przez panią Krzysztof Biedrzycki wygłosił swój tekst na konferencji w r. 2006 (wydrukowany w książce zbiorowej z datą 2007), pięć czy sześć lat później zupełnie nieaktualny. Gdzie te audycje telewizyjne poświęcone nowościom wydawniczym? Nie ma ich od dawna… Wnikliwie analizowany przez Biedrzyckiego program Kazimiery Szczuki i Krzysztofa Kłosińskiego spadł z anteny TVN-u bodaj w tej samej chwili, w której mogliśmy przeczytać artykuł Krytyk w telewizji. Ale mniejsza o komercyjny TVN. Zapytajmy, dlaczego telewizja publiczna, w tym TVP Kultura, od lat nie ma sensownej audycji literackiej. Skandal? Niekoniecznie – raczej prawda o naszych ponurych czasach, postliterackich raczej. Pani pytanie o medialnego eksperta – obawiam się – wisi w próżni. 

Dziękuję za rozmowę.

sobota, 5 maja 2012

Fotorelacja ze spotkania z dr. Dariuszem Nowackim

25 kwietnia w ramach trzynastej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą gościliśmy dr. Dariusza Nowackiego. Poniżej prezentujemy fotorelację ze spotkania. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła. Zapraszamy do oglądania!
















piątek, 27 kwietnia 2012

O spotkaniu z dr. Dariuszem Nowackim w TVP Olsztyn

W środę 25 kwietnia w ramach Kortowskich Spotkań z Literaturą gościliśmy dr. Dariusza Nowackiego. Dzień później w Informacjach w TVP Olsztyn mogliście obejrzeć materiał z tego wydarzenia. Relację z trzynastej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą można obejrzeć pod adresem: http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/26412-godz-2145/7193375

niedziela, 22 kwietnia 2012

Rozmowa z dr. Dariuszem Nowackim w "Naszym Olsztyniaku"

W ramach zapowiedzi najbliższej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą w niedzielnym wydaniu "Naszego Olsztyniaka" (2012, nr 913) możecie przeczytać rozmowę z dr. Dariuszem Nowackim. Krytyk literacki, który odwiedzi nas w środę 25 kwietnia, w rozmowie z Adą Romanowską stwierdza m.in.: "Z punktu widzenia mediów literatura, zwłaszcza ta fikcjonalna, nie jest ważna. Skoro jakieś 90 procent populacji nie czyta, to chyba rzeczywiście nie jest istotna. [...] Literatura przesunęła się w stronę subkultury, realizuje się z niszy, a może i w undergroundzie. Weszliśmy w epokę postliteracką czy - szerzej - posthumanistyczną. A jeśli kogoś przeraża przedrostek "post", może go sobie zamienić na słówko "marginalny". Bo przecież nie chodzi o żaden kres literatury. Idzie wyłącznie o to, że w społeczeństwach późnej nowoczesności komunikacja literacka utraciła swoje uprzywilejowane miejsce. Literatura cały czas powstaje, krąży i oddziałuje, ale właśnie na marginesie".

Całość rozmowy, zatytułowanej "Słowo na marginesie", możecie przeczytać pod adresem: http://m.wm.pl/gofiles/NAOL_10.pdf

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

25 IV 2012 r (środa) - Kortowskie Spotkania z Literaturą - wykład dr. Dariusza Nowackiego

Trzynasta odsłona Kortowskich Spotkań z Literaturą - wykład dr. Dariusza Nowackiego

Uniwersytet Warmińsko Mazurski:
Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Instytut Filologii Polskiej
zapraszają na
Kortowskie Spotkania z Literaturą 25 IV 2012
(odsłona trzynasta)

Miejsce: Wydział Humanistyczny, Aula Teatralna [przy wejściu głównym na prawo w stronę szatni], ul. Obitza 1 [Kortowo 2]

25 kwietnia (środa) godz. 15.00 –
„Twarz i dzieło. Pisarze wśród mediów masowych” –
wykład dr. Dariusza Nowackiego

Dr Dariusz Nowacki – jeden z najwybitniejszych polskich krytyków literackich. Był jurorem Nagrody Literackiej Nike. Pracownik naukowy Uniwersytetu Śląskiego. Redaktor kwartalnika kulturalnego „Opcje”. Laureat Nagrody im. Ludwika Frydego. Autor m.in. takich książek jak „Zawód: czytelnik. Notatki o prozie lat 90.”, „Wielkie Wczoraj”, „Kto im dał skrzydła. Uwagi o prozie, dramacie i krytyce (2001-2010)”.

Patronat honorowy: JM Rektor UWM prof. dr hab. Józef Górniewicz

Patronat medialny: Radio UWM FM, TVP Olsztyn i „Nasz Olsztyniak”

niedziela, 15 kwietnia 2012

Dr Dariusz Nowacki gościem kwietniowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą

Gościem trzynastej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą będzie dr Dariusz Nowacki, jeden z najwybitniejszych krytyków literackich w Polsce. W ramach pierwszej zapowiedzi spotkania - które odbędzie się 25 kwietnia - publikujemy poniżej okładkui wybranych książek naszego kwietniowego Gościa:






środa, 4 kwietnia 2012

Reportaż krzepi? Z Małgorzatą Szejnert rozmawia Daria Bruszewska

fot. Piotr Przytuła
Praca reportera to ciągłe zmaganie się z granicami i barierami. Właśnie o nich chciałabym z Panią pomówić. W rozmowie z Agnieszką Wójcińską zauważa Pani, że „reporter powinien pisać o tym, o czym ludzie mało wiedzą albo wiedzą w niewłaściwy sposób”. Z drugiej strony – deklaruje Pani, iż to ciekawość skłania do podjęcia tematu. Czuje Pani potrzebę ciągłego przesuwania granic poznania? Są przecież tacy, którzy twierdzą, że niewiedza jest błogosławieństwem…

Niewiedza, być może, bywa błogosławieństwem w pewnych sytuacjach życiowych, ale jednak powinniśmy dążyć do tego, żeby mieć elementarną wiedzę o świecie. Kiedy uświadomiłam sobie, że nic nie wiem o Zanzibarze, a potem dowiedziałam się, czym był w XIX wieku, pomyślałam, że jednak powinnam to wiedzieć. Człowiek wykształcony i społeczny powinien być świadom różnych cierpień świata. Nie powinniśmy usprawiedliwiać swojego lenistwa czy obojętności stwierdzeniem, że niewiedza jest błogosławieństwem. Szkoda, że nasze media zajmują się sprawami drugorzędnymi. Tkwimy w plotkarskim prowincjonalizmie. Z telewizji, z prasy i z radia, choć radio się chyba jeszcze najbardziej broni, dowiadujemy się ciągle o jakichś mało ważnych przepychankach i głupich urazach na własnym podwórku. Ci ludzie, których w telewizji zaprasza się do wywiadów, rzadko mówią o ważnych sprawach, na przykład o zapalnych punktach świata. Niedawno przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” o tym, jak wielkie jest zagrożenie cyberatakami ze strony Korei Północnej. Zupełnie nie miałam o tym pojęcia. Nie zauważyłam, by ten niepokojący tekst wywołał jakakolwiek dyskusję. My się zastanawiamy, czy pan Y został obrażony przez  pana X. To zajmuje wiele godzin na bezcennych falach. W tym czasie moglibyśmy się dowiedzieć o czymś naprawdę ważnym.

Subiektywne wybory osób związanych z mediami dość często odpowiadają za powszechną wiedzę o jakimś zjawisku. Pojawia się więc pytanie o granicę pomiędzy tym, o czym trzeba pisać, a tym, co lepiej przemilczeć. Czy reportaż zna tematy tabu?

Myślę, że powinien, ale nie można tu stosować żadnych ogólnych zasad. Tabu może być za każdym razem zupełnie inne: może wiązać się np. z sytuacją bohaterów, którzy są w dany temat zaangażowani, i z tym, jak dalece reporter może naruszać ich intymność i bezpieczeństwo. Poza tym, jest coś takiego jak tabu estetyczne. Do jednej z gazet, w której pracowałam, przyniesiono kiedyś tekst o nekrofilii. Nekrofilia nie musi być tematem tabu. Musimy mieć jednak uzasadnienie społeczne, by się nią zająć i musimy znaleźć dla tekstu odpowiednią formę. Tymczasem tamten materiał był sensacyjny, epatujący. Autor zdecydowanie naruszył w ten sposób tabu moralne i estetyczne.

A kwestie kulturowe?

No tak… Nie powinno się oceniać ludzi ze względu na rasę, religię czy narodowość, nie wolno kpić z Mahometa i z Pana Boga, ale nie można tez całkowicie ulegać presji poprawności politycznej. Poprawność polityczna może krępować swobodę pisania, utrudniać krytykę, spełniać rolę kontrolera, którego ciągła obecność usztywnia i peszy. Ale jeśli się z nią nie liczymy, możemy naruszyć inną równowagę – wykazać brak wrażliwości wobec innych. Trzeba to za każdym razem indywidualnie rozstrzygać, uzależniając swoją decyzję także od tego, do kogo kieruje się tekst.

Pani reporterskie opowieści to formy, w których ujawnia się absolutna dbałość o szczegóły. Zastanawia mnie to w kontekście odpowiedzialności za słowo i granic tej odpowiedzialności. Reportaż wymaga wiedzy i uczciwości. A jak rzecz ma się z obiektywizmem? Jest możliwy? Wskazany?

fot. Piotr Przytuła
Obiektywizm to słowo, które niczego nie załatwia. Reporter z natury rzeczy nie jest obiektywny – jest istotą myślącą na swój sposób, czującą na swój sposób, jednym słowem indywidualną. Zawsze się ku czemuś skłania. Chodzi jednak o to, żeby, w miarę możliwości, próbował zbliżyć się do prawdy, nieraz wbrew własnym przekonaniom wynikającym z poglądów, dotychczasowego doświadczenia, charakteru czy nawet fizyczności... Uzyskanie pełnej prawdy jest często niemożliwe, ale trzeba do niej dążyć poprzez uczciwą dokumentację i oddawanie głosu różnym stronom dramatu.

Tej odpowiedzialności za słowo i za prawdę, musi towarzyszyć wspomniana już przez Panią odpowiedzialność za bohatera…

Naturalnie. Reporter często jest w stanie lepiej ocenić sytuację bohatera niż sam bohater, który nie zawsze wie, co może mu grozić, jeśli się ujawni. Autor nie całkiem uczciwy, korzysta z tej niewiedzy, bo dzięki temu ma lepszy materiał. Teksty o sytuacjach bulwersujących, kontrowersyjnych, krańcowych są atrakcyjne. Mogą jednak sprowadzić na bohatera kłopoty, a nawet nieszczęście. Trzeba więc posłużyć się sposobami, które są od dawna znane reporterom. Można zastosować kamuflaż, w taki sposób jednak, by nie zakłamywać sytuacji. Kamuflaż może dotyczyć formy, ale nie treści. Można posłużyć się także innym sposobem, znanym nam doskonale z czasów cenzury, czyli stworzeniem bohatera zbiorowego, zbudowanego z kilku postaci. Nie wolno jednak z tego korzystać pochopnie. Te wszystkie metody usprawiedliwia tylko konieczność. I czytelnicy powinni być o nich poinformowani.

Przychodzi mi do głowy jeszcze jedna granica. Deklaruje Pani unikanie emocji i to się wyczuwa w Pani książkach. Nie wchodzi Pani także „w kadr” opisywanego świata. Gdzie zatem jest (w tekście) miejsce dla reportera? Czy jest jakaś bariera, której nie wolno mu przekroczyć?

Myślę, że wiele zależy od temperamentu reportera. Nie wyobrażam sobie, na przykład, żeby Jacek Hugo-Bader przestał istnieć w swoich reportażach. To jest jego forma, jego temperament, jego znak firmowy. Są reporterzy dużo bardziej powściągliwi – i ja się do nich zaliczam, choć czasem, kiedy jest to konieczne, występuję w tekście. Osobna sprawa, to reporter zaangażowany, który znalazł się w obliczu cudzego nieszczęścia. Myślę, że powinien się angażować tylko do pewnego stopnia. Nie powinien na przykład zastępować instytucji charytatywnych, czy broniących praw człowieka. Nie powinien, kiedy pisze o głodzie, myśleć o tym, by wszystkich wykarmić. Nie powinien zmieniać swojej roli, bo  jego zadaniem jest doniesienie światu o nieszczęściu, a nie pomoc jednostkom, które spotkał  na swojej drodze. Co nie znaczy, że nie może im pomagać, jeśli jest w stanie, ale to już jego prywatna sprawa.

W kontekście tego, o czym Pani mówi, przypomina mi się zdjęcie, które do tej pory jest często komentowane. Mam na myśli fotografię wykonaną przez Kevina Cartera, który uwiecznił swoim aparatem sępa stojącego w tle za wychudzoną czarnoskórą dziewczynką. W dyskusjach powraca kwestia etyczności zachowania tego fotoreportera, pojawiają się pytania o to, czy powinien pomóc dziewczynce…

Nie wiem, jak to się skończyło. Ale taki problem czy pomagać, czy dawać świadectwo i jakiego dokonać wyboru, gdy to się nie da pogodzić, zawsze będzie istniał…

Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że reporter pracujący z notesem bardziej angażuje się w rozmowę, skupia się na bohaterze. Można zatem postawić pytanie o ustanowienie kolejnej granicy, tym razem związanej z pozyskiwanie informacji za pomocą nowoczesnych technologii. Czy korzyści, jakie niesie z sobą Internet, przewyższają zagrożenia, czy jest raczej odwrotnie?

Internet zaczyna zastępować prasę papierową. W prasie jest coraz mniej miejsca na reportaż, a amatorskie blogi stają się często reportażami. To nie tylko opowieści o tym, co ich autorzy przeżyli, ale także opowieści o innych, o sytuacjach, które zostały zaobserwowane przez blogerów. Reportaż staje się formą dostępną dla wszystkich ludzi, którzy są wrażliwi, którzy obserwują, którzy mają zdolność przekazania tych obserwacji. I w tym kontekście Internet staje się szansą dla reportażu.
Jeśli chodzi o Internet jako narzędzie pracy, to jest to kij o dwóch końcach. Z jednej strony jest dobrodziejstwem – pomaga nie tyle w zdobywaniu informacji, ile tropów do informacji – na przykład tropów do bohaterów, których szukałam potem na Zanzibarze, żeby z nimi porozmawiać. Internet pomaga zbudować bazę do pracy. Jest jednak także bardzo niebezpieczny. Oferuje taką masę ciekawych informacji, że trzeba być niezwykle czujnym, żeby nie dać się im wessać. Nie można ich gromadzić za dużo, bo potem jest okropny problem z selekcją. Ta masa informacji nas obezwładnia, chce się za nimi podążać bez końca.

Co może być fascynujące i niebezpieczne dla osób, które, podobnie jak Pani, kochają szczegóły…

O tak, dla takich osób jak ja, Internet to raj! Może się on jednak zamienić w piekło – piekło konieczności dokonywania wyboru. Innym niebezpieczeństwem Internetu jest to, że rozleniwia – siedzi się przed ekranem zamiast wstać i wyruszyć w drogę. Podróże są wspaniałą  przygodą, ale są też kłopotliwe i kosztowne. Internet pozwala na to, żeby, nie wstając z  krzesła, wszystko sobie obejrzeć. Opowiem Pani pewna historię. Chciałam zobaczyć freski Giotta w kaplicy Scrovegni. Zamówiłam bilety pół roku wcześniej i pojechałam do Padwy. Okazało się, że pobyt w kaplicy może trwać jedynie piętnaście minut, że trzeba iść gęsiego, wąską kładką, ze sznurowymi barierami po bokach. Te okoliczności, pośpiech, ograniczenie, sprawiły, że nie zobaczyłam niczego. Jedyne wrażenie, jakie wyniosłam z kaplicy było takie: to naprawdę istnieje. Po powrocie do Polski obejrzałam kaplicę w Internecie. Wszystkie freski razem i każdy z osobna za pomocą zoomu. Pomyślałam, że można, nie ruszając się z miejsca, napisać tekst do pisma turystycznego o kaplicy Scrovegni. Trzeba mieć charakter, żeby oderwać się od Internetu i zanurzyć w prawdziwe życie... Można zapytać tylko: gdzie jest prawdziwe życie?

Mamy coraz więcej dowodów na to, że dla wielu osób świat wirtualny jest bardziej rzeczywisty. Tak jest, na przykład, w przypadku bohaterów Sali samobójców. Internet jest dla nich „pierwszym” światem.

fot. Piotr Przytuła
Są reporterzy, którzy nie tylko odrzucają pokusę Internetu, ale i pokusę łatwej podróży. Tak zrobił nieżyjący już reporter Tiziano Terzani w książce Powiedział mi wróżbita. Według Terzaniego wróżbita powiedział mu, że przez rok nie wolno mu latać samolotami, bo zginie. Zaczął on więc podróżować nie odrywając się od ziemi. Zdał sobie sprawę z tego, że planeta widziana z dołu jest zupełnie inna niż widziana z góry. Ziemia widziana z dołu ma granice, które trzeba przekraczać za pomocą wiz, ma łańcuchy górskie, przez które trzeba się przedrzeć, ma drogi, po których wędrują ludzie z tobołami. Ta nowa planeta okazała się dużo większa niż znana mu dotąd i ciągle się rozrastała. Teraz jest sporo książek, które wyrażają bunt przeciw ułatwieniom cywilizacyjnym, dzielącym reportera od rzeczywistości. Niedawno zetknęłam się z książką Teda Conovera Szlaki człowieka. To także jest opowieść o trudnych podróżach.

Ciekawe jest to, że autor za punkt wyjścia obrał element infrastruktury, któremu na ogół nie poświęcamy zbyt wiele uwagi. Conover jednak posłużył się drogami jako pretekstem do opowiedzenia o życiu ludzi, którzy są z nimi związani: zawodowo i osobiście.

Zgadza się. Niedawno ukazała się także książka Po Syberii, opowiadająca o podróży, która odbywa się, mówiąc metaforycznie, na samym dole, na poziomie autostopu. Trochę tak, jak u Jacka Hugo-Badera, bo Colin Thubron też spotyka i przemieszkuje u rozmaitych syberyjskich dziwaków, mistyków, alkoholików, ludzi, którzy noszą na sobie piętno lagrowe. Ale to zupełnie inne książki.

Przywołane przez Panią reportaże, pokazują, że gatunek ma się nieźle. Może to dobrze, że dla reportażu nie ma miejsca w prasie, bo dzięki temu ukazują się one w formach książkowych, a autorzy mają większe pole do popisu?

Rzeczywiście, reportaże coraz częściej (i coraz szybciej) trafiają do wydawnictw. Niektórzy wydawcy wręcz poszukują tego gatunku, choć jeszcze niedawno bronili się przed nim jako przed formą pośledniejszą niż fikcja. Literatura faktu ma świetną pozycję.

Mam wrażenie, że nasza rozmowa zatoczyła koło. Okazuje się, że – wbrew pozorom – jest jeszcze wiele do opisania. A może do opisania w inny sposób?

Tak… Świat wydaje się bardzo dobrze opisany, więc reportaż coraz częściej sięga po historię. Kiedy pisałam swoją ostatnią książkę, uświadomiłam sobie na nowo, jak ciekawa jest historia XIX wieku. Żeby zrozumieć świat, trzeba sobie ją przypominać.

Na szczęście są tacy, którzy nam przypominają i pozwalają zrozumieć. Poprzez losy jednostek opowiadają o sprawach uniwersalnych. Myślę o książce Wojna nie ma w sobie nic z kobiety Swietłany Aleksijewicz…

To wspaniała książka… Podobnie zresztą jak książki Hatzfelda o Rwandzie czy historia Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Wszystkie te książki są do siebie podobne, to głównie zapisane przez autorów zwierzenia ich bohaterów. Świadczą o tym, jaką wartość ma prawdziwa rozmowa w opozycji do tego, co proponuje Internet. Siła bezpośredniego kontaktu jest olbrzymia.

Wspomniane teraz reportaże sprawiają, że ich odbiorcy może się, zgodnie z życzeniem sformułowanym przez Wojciecha Tochmana, „zrobić niedobrze”. Reportaż musi sprawiać ból?

fot. Piotr Przytuła
Ja bym wolała, żeby człowiekowi zrobiło się dobrze. Mnie, po przeczytaniu książki Aleksijewicz, zrobiło się dobrze. Rzeczywiście, cierpiałam czytając te reportaże, ale – w sumie – mam wrażenie oczyszczenia, katharsis. Nie można zapiekać w sobie lęku, nienawiści czy bólu. Ciężko doświadczone bohaterki książki Aleksijewicz bronią się przed tym z godną podziwu dzielnością. Elementem katharsis jest także to, że znalazł się reporter, który o nich napisał, sprawił, że ludzie będą o nich wiedzieli, że zastanowią się nad ich losem. Reportaż, który uczciwie mówi o cierpieniu, powinien sprawić, że poczujemy się pokrzepieni. Każdy taki reportaż uczestniczy w walce ze złem.

Taka optymistyczna refleksja może chyba stanowić podsumowanie naszej rozmowy. Serdecznie Pani za nią dziękuję.