wtorek, 12 kwietnia 2011

Palimpsest i gąbka. Z prof. dr. hab. Ryszardem Nyczem rozmawia Urszula Pawlicka

Literatura współczesna przypomina wielogłosową konstrukcję, powstałą poprzez kompilację różnych fragmentów z tekstów kultury. Obok odsyłania do utworów klasycznych, pojawiają się nawiązania do tekstów medialnych, reklamowych czy popkulturowych. Fikcja literacka eksploruje świat migotliwy czy pokawałkowany. Twórcy przedstawiają zatem rzeczywistość pośrednio poprzez wykorzystywanie istniejących już tekstów – czy jest to nowoczesna wersja realności? 

fot. Piotr Przytuła
W Polsce rzeczywiście jest to nowe zjawisko, o wiele bardziej nowe niż gdzie indziej (choć i u nas już sto lat temu Karol Irzykowski pisał o tego typu „literaturze przetwórczej”, która powstaje w wyniku rearanżacji istniejącego materiału literackiego czy dyskursywnego). Badaczka poezji dwudziestego wieku, w tym również nowych form literatury, Marjorie Perloff, w swojej ostatniej książce zajęła się – w bardzo interesujący sposób - właśnie tego rodzaju tworami „nieoryginalnego talentu”. Obecnie tendencja ta nasila się i u nas, uwidacznia się to choćby w powstających gatunkach związanych z samplowaniem – praktyki te zauważyć  można na przykład w poezji Andrzeja Sosnowskiego. Literatura, która powstaje z prefabrykatów, czyli z fragmentów już gotowych, wymaga innej organizacji, określanej przez terminy takie jak montaż czy kolaż. Chociaż techniki te wymyślone zostały już przed pierwszą wojną światową, znajdują teraz całkiem inne zastosowanie – stają się zasadą konstrukcyjną tekstu. Promotorami tych zmian są m. in. też niektórzy nasi klasycy, jak na przykład Różewicz, który w dużej części budował swoje teksty w taki właśnie sposób. Ogólnie biorąc uważa się, że technika ta demokratyzuje twórczość, bo właściwie każdy może stworzyć wiersz („uprawiać sztukę”) poprzez rekombinację tego, co zostało już napisane i zrobione - w konsekwencji sprawiając, że każdy może poczuć się twórcą. 
Można powiedzieć, że to, co uważamy za rzeczywistość, okazuje się hybrydycznym konstruktem, splecionym z tego, co fizyczne, społeczne i dyskursywne; to palimpsestowa sieć zapośredniczeń, która w praktykach literackich jest ujawniana i krytycznie weryfikowana. Człowiek (czytelnik) staje się - czy raczej: stać się powinien - bardziej wrażliwy, ale i bardziej krytyczny, na te obrazy, które nam świat udostępniają, zniekształcają i przesłaniają (czasem na przemian, czasem jednocześnie).

Osadzenie tekstu literackiego w rzeczywistości uwidacznia się także poprzez zastosowanie zabiegów intertekstualnych, takich jak parodia, pastisz czy trawestacja. Twórcy często ironicznie prezentują pewne wydarzenia kulturowe, polityczne czy nawet religijne. Rzeczywistość nie jest zatem odzwierciedlana, lecz zniekształcana po to, by ujawnić krytyczny stosunek pisarza. Odwołując  się do metafory filozofa Davidsona – odbiorca doznaje i widzi rzeczywistość poprzez język?

Jak wspomniałem, rzeczywistość jest przez nas wstępnie – na poziomie przedświadomym - ukształtowana oraz uporządkowana i postrzegamy ją właśnie poprzez tę organizację. Ujmujemy zatem rzeczywistość w pewnych kategoriach, które nadają sens temu, co widzimy. Obecnie nie mówi się o prawdziwie bezpośrednim doświadczeniu, gdyż uznaje się, że wszystko co jest przez nas wychwytywane, już wcześniej jest poddane obróbce w tym prerefleksyjnym wymiarze. Postaci rzeczy i zdarzeń są formowane za sprawą naszych dyspozycji do konstruowania pojęciowo-językowych form, które nakładamy na rzeczywistość -  co niekoniecznie musi oznaczać  izolację od realności, od tego, co zmysłowe czy afektywne, nie mówiąc już o tym, że znaczna część rzeczywistości społecznej ma charakter zsemiotyzowany. Niekoniecznie, jeśli uznamy, że język to medium, nie tylko w spirytystycznym znaczeniu demonicznej władzy wciągającej nas w zamknięty świat dyskursu, ale też, po prostu, w znaczeniu środka komunikacji i poznania, poprzez który rzeczywistość ma się uwidaczniać.
W tych czasem żartobliwych, czasem poważnych eksperymentach literackich chodzi więc o próbę zdania sobie sprawę z tego, na czym faktycznie polega nasze kontaktowanie się ze światem. Techniki intertekstualne zaś są tak stare jak literatura, począwszy od starożytnych centonów, które polegały m. in. na przerabianiu tekstu świeckiego na religijny bądź odwrotnie. W średniowieczu mnisi zabawiali się z tekstami biblijnymi, przerabiając je na różne dowcipy i historyjki. Słynna z tego okresu „Uczta Cypriana” jest parodią zbudowaną ze świętych tekstów. Opowiada się też anegdoty o św. Bernardzie, którego oskarżano o to, że żartuje sobie trawestując teksty religijne (obrońcy argumentowali, że ten święty mąż tak przesiąkł Pismem świętym, że mu przy każdej okazji tylko ono na myśl i na język przychodziło...). Intertekstualność nie jest zatem zjawiskiem nowym, ale na pewno obecnie przybiera inną postać, którą warto badać.


Nawiązania do realności ujawniają się często pod postacią nazw marek produktów, w tekście pojawiają się wyrażenia: „baton Snickers”, „woda Nałęczowianka” czy „sklep Ikea”. Jeden z badaczy ciekawie stwierdził, że nie chodzi o to, w jaki sposób literatura naśladuje rzeczywistość, lecz w jaki sposób sprawia, że wierzymy, iż ją imituje. Czy przywołane nazwy artykułów są właśnie przykładem przekonania odbiorcy, że ma do czynienia z prawdziwym światem?

fot. Piotr Przytuła
W tej sprawie chodzi też prawdopodobnie o coś jeszcze innego. Zdaniem badaczy, którzy zajmują się kulturą późnonowoczesną, przeszliśmy od świata towaru, w którym wszystko było urzeczowione, sprowadzone do wartości wymiennej, jednorodne, homogeniczne, a człowiek traktowany był instrumentalnie, jedynie jako element w procesie produkcji – do świata marki, oferującego złudzenie niepowtarzalności doświadczenia. Poczucie wspólnego uczestnictwa polega na tym, że nosimy te same stroje, kultywujemy ten sam styl, sposób zachowania czy mentalność, a równocześnie jesteśmy przekonani, że to nas indywidualizuje. Przywiązanie do marki ma nas wyróżniać i zapewniać przeżycie quasi-unikatowego doświadczenia. Jest to rzeczywiście zjawisko nowe, które szybko znalazło swą artykulację w literaturze i sztuce oraz w analizach przemian współczesnej kultury. Myślę tu zwłaszcza o ciekawej książce Scotta Lasha i Celi Lury, „Globalny przemysł kulturalny” (Global Culture Industry), która – jak wskazuje tytuł - jest krytycznym nawiązaniem do sławnego rozdziału o przemyśle kulturalnym z Dialektyki Oświecenia Theodora Adorna z lat 40. Adorno był jednym z tych myślicieli, którzy dostrzegli najwcześniej niebezpieczne konsekwencje kluczowego dla nowoczesnej gospodarki i kultury mechanizmu utowarowienia. Lash z kolei przekonująco pokazuje, że tamten świat odchodzi w przeszłość, nieledwie w zapomnienie, a my żyjmy już w świecie marki; świecie, który stymuluje (lub daje złudzenie) kreatywnej konsumpcji. Znaczenie marki dostrzega się także w środowisku literackim, w promocyjno-rynkowych działaniach pisarzy, w całym współczesnym przemyśle kulturowym.

Obok dyskursu fikcjonalnego, wskazał Pan także na eseistyczny, dokumentalny i autobiograficzny. Mam wrażenie, że dwa ostatnie szczególnie triumfują. Mamy do czynienia z dużą ilością dokumentów pisanych nie tylko przez reporterów (przykładowo Wojciech Tochman), lecz także przez aktorów i celebrytów (Jerzy Stuhr czy Weronika Marczuk). Skąd zainteresowanie faktami; wydarzeniami osadzonymi w rzeczywistości?

Kieruje nami pragnienie wiedzy na temat tego, co wydarzyło się naprawdę. Szczególnie, jeśli są to sytuacje dotyczące osób lub spraw, które nas interesują lub z którymi się identyfikujemy Do motywu zaspokojenia ciekawości, który zawsze był powodem bardzo silnym, dochodzi czynnik przeszłości i pamięci. Literatura świadectwa mówi o rzeczywistości w inny sposób, niż tekst informacyjny. Wypowiada prawdę jej indywidualnego doświadczenia:  nie tyle poprzez konfrontację pomiędzy tym co mówi, a realnym stanem rzeczy – ile poprzez to, że relację przekazuje osoba, która była w danym miejscu i w danym czasie. Ona niejako „świadczy sobą”, swoją osobą, o zgodności tego, co mówi czy pisze z rzeczywistością. Następuje zatem legitymizacja prawdy poprzez podmiot, a nie przez tradycyjną zasadę korespondencji. Taki zabieg wydaje się innym, specjalnym uwiarygodnieniem znaczenia przekazu, o wartości niesprowadzalnej do sensów dających się ustalić innymi drogami.
Sądzę jednak, że sytuacja nie odwróciła się tak radykalnie, aby na pierwszy plan wysuwały się wyłącznie dokumenty czy reportaże. Ludzie nadal czytają – powiedzmy – romanse... wszystkie bestsellery przecież są historiami fikcyjnymi, które pełnią funkcje kompensacyjne. Takie lektury pozwalają zanurzyć się w innym świecie i tym samym oderwać się od codziennej rzeczywistości (zazwyczaj bardziej nużącej czy stereotypowej). Zapewne obie odmiany literatury są potrzebne. Bardzo upraszczając można powiedzieć, że po jednej stronie mamy świat romansów, który pozwala na fikcyjne uczestnictwo w lepszym świecie (od naszego), po drugiej zaś świat dokumentalny z prawdziwymi, często strasznymi, historiami, które czytamy nie tylko dlatego, że nie mogliśmy, ale i dlatego, że nie musieliśmy być ich uczestnikami.

Tekst czy to fikcjonalny czy dokumentalny stał sie nosicielem śladów rzeczywistości. Jak zatem należy określić status współczesnej literatury? Czy w związku z tym zmieniło się pojęcie pisarza?


fot. Piotr Przytuła
Pojęcie pisarza na pewno się zmieniło; dawne misje i powołania zastąpiły inne zadania – choćby te związane z funkcjonowaniem na rynku dzisiejszej kultury, z kategorią marki, o której już wspominałem. Świat marki wymusza na pisarzu, aby inwestował w swoją karierę, w swój styl i swój świat, i próbował zorganizować wokół siebie czytelników. 

Lecz literatura zawsze była – jest nadal – czymś w rodzaju sztuki wypowiadającej ludzkie doświadczenie... zmienia się więc wraz ze światem, tak, jak zmienia się znaczenie, które jej nadajemy czy w niej odnajdujemy. Chętnie wyobrażamy sobie, że jest czymś – zwłaszcza wielkie dzieło - w rodzaju skarbca, czy „misternie sklepionej urny”, wedle określenia Keatsa, do której cennego depozytu, nienaruszalnego bogactwa uzyskać możemy dostęp, jeśli będziemy dość wykształceni, wrażliwi, posłuszni regułom interpretacyjnej poprawności... Ale bliższa prawdy byłaby chyba inna metafora (pożyczam ją od Miłosza): że jest niczym gąbka, która napełnia się światem, nadaje mu postać i sens, ale nigdy nie może się ani do niego sprowadzić, ani go wyczerpać, ani nim nasycić.

O siódmej odsłonie Kortowskich Spotkań z Literaturą na Portalu UWM

Na Portalu Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego ukazała się relacja z wykładu prof. dr. hab. Ryszarda Nycza:


Szymon Żyliński

O marginalizacji humanistyki

Gościem ostatnich Kortowskich Spotkań z Literaturą był prof. Ryszard Nycz - wybitny uczony z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

W oczekiwaniu na wykład rozmawiałem z kilkorgiem znajomych o gościu. Niezależnie do kombinacji liter przez nazwiskiem wszyscy podkreślali „ciężki styl" Nycza w jego książkach. Ktoś nawet, wspominając konferencję, stwierdził, iż docierało do niego dopiero co piąte zdanie profesora. Inni żartowali, że na wykład przyjdą z naręczem różnej maści słowników. Oczekiwania i obawy były spore. Specjalnie przyszedłem wcześniej, aby zająć odpowiednie miejsce, koleżanka siedząca obok rzuciła mimochodem, że z prelegenta całkiem przystojny facet „a bynajmniej taki jawi się na okładkach swoich książek" - dodała po chwili.

fot. Piotr Przytuła

Wykłady gwiazd literatury i nauki wielokrotnie przypominają mi koncerty gwiazd muzyki. Tłumy z wyprzedzeniem stawiają się pod sceną, część osób posiada koszulki z idolem (w tym przypadku książki), inni zaś szykują przenośne rejestratory dźwięku, by nagrać show (przed wykładem, niektórzy otwierają notatniki, zdejmują nakrętki z wiecznych piór). Panuje ogólna atmosfera wyczekiwania i podniecenia. I jak na koncercie super grupy musi być obsuwa, tak i w tym przypadku gość Kortowskich Spotkań, nawet jeśli pojawi się na czas, najpierw jest przepytany przez TVP, co skutkuje kilkoma lub kilkunastoma minutami opóźnienia.

Wreszcie, znienacka, wchodzi profesor Ryszard Nycz. W czarnym garniturze, i białej, rozpiętej pod szyją, koszuli ze stójką. Po krótkim, acz merytorycznym wstępie organizatora - profesora Sławomira Buryły z Instytutu Filologii Polskiej UWM - głos zabrał zaproszony: - „Dziękuję za miłe słowa, proszę je powtarzać" - rozpoczął z uśmiechem prelegent.

Wiedząc, że jego słuchaczami nie będę tylko poloniści, główny nurt swoich zainteresowań odłożył na bok i przygotował wykład pt. „Humanistyka dziś: ciągłość i przemiany".

Z jednej strony można odczuć „tąpnięcie", zmarginalizowanie humanistyki, (co w Polsce odbywa się z opóźnieniem), ale z drugiej strony jej sytuacja jest korzystna, ponieważ powstają programy dofinansowujące m.in. w Narodowym Centrum Nauki - skierowane przede wszystkim do młodych badaczy, czy też Narodowy Program Rozwoju Humanistyki (NPRH). „W tym sektorze dzieje się wiele dobrego i należy z tego korzystać " - zachęcał Nycz.

Zaproszony gość, to o czym chciał mówić, zgrupował wokół trzech problematyk, czyli:

- problemów terminologicznych współczesnej humanistyki,
- kluczowej tradycji - dziedzictwie pozostawionym przez przeszłość
- o tym, co w ostatnich latach dzieje się nowego w obszarze humanistyki.

O siódmej odsłonie Kortowskich Spotkań z Literaturą w Informacjach Kulturalnych TVP Olsztyn

W niedzielnych (10 kwietnia) Informacjach Kulturalnych o godz. 18.45 mogliście obejrzeć relację z siódmej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą, której gościem był prof. dr hab. Ryszard Nycz.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Fotorelacja z wykładu prof. Ryszarda Nycza

Gościem siódmej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą był wybitny teoretyk i historyk literatury prof. dr hab. Ryszard Nycz, który wygłosił wykład pt. "Humanistyka dziś: ciągłość i przemiany". Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji z tego wydarzenia. Autorem zdjęć jest Piotr Przytuła.























O siódmej odsłonie Kortowskich Spotkań z Literaturą w TVP Olsztyn

W środowych (6 kwietnia) Informacjach o godz. 18.30 w TVP Olsztyn mogliście obejrzeć relację z siódmej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą. Naszym gościem był prof. dr hab. Ryszard Nycz. Materiał można obejrzeć także w Internecie pod adresem: http://www.tvp.pl/olsztyn/informacja/informacje/wideo/60411-godz-1830/4277883

niedziela, 3 kwietnia 2011

O nowej grotesce, nieśmiertelnym Gombrowiczu i nieobecności awangardy. Z prof. dr. hab. Jerzym Jarzębskim rozmawia Dominika Kotuła




W swojej książce Apetyt na Przemianę napisał Pan, że czeka na swoistą „epopeję” naszych czasów – powieść, która „wielostronnie i zarazem z pewnego ironicznego dystansu” odsłoniłaby „w takiej samej mierze zawikłania i nędze rzeczywistości, jak osobę autora i jego problemy”. Powieść „literacko śmiałą”, nietracącą jednak kontaktu z czytelnikiem. Jakie są Pana wrażenia po bez mała dziesięciu latach od sformułowania tego życzenia – czy byłby Pan w stanie taką książkę wskazać? A może stworzenie jej jest – we współczesnym, migotliwym i niespójnym świecie – zwyczajnie niemożliwe?


Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że te słowa sam wypowiadałem wtedy z pewną dozą ironii, z dosyć dużą rezerwą. Myślę, że powstanie takiej „epopei” jest raczej niemożliwe, zresztą – podobnie myślałem już wówczas. Próby stworzenia tego typu powieści istniały już wcześniej i zakończyły się, mniej lub bardziej dramatyczną, ale jednak klęską. Mówię tu o „Sławie i chwale” Iwaszkiewicza, książce, która była zaprogramowana na spełnianie wymienionych wyżej zadań i kryteriów, natomiast zdecydowanie nie funkcjonowała w ten sposób społecznie. Ludzie nie byli nią zainteresowani w sposób, który przewidywał autor. Sława powieści wzrosła jedynie na moment, kiedy serialowa adaptacja pojawiła się na ekranach telewizorów.

Istnieje nader wiele opinii na temat współczesnej prozy polskiej. Co sądzi Pan o popularnym przekonaniu, że przekleństwem i jednocześnie błogosławieństwem polskich prozaików jest spuścizna pozostała po Witoldzie Gombrowiczu? Czy tworzący obecnie literaci są w stanie wyjść poza granice wykreowanego przez niego języka, systemu pojęć, sposobu opisywania świata? Czy niegroteskowa wizja języka ma szansę na bycie przekonującą?

Mam wrażenie, że literatura najnowsza w dużej mierze wyzwoliła się od Gombrowicza. Groteska, jeżeli już jest obecna w tych powieściach, jest groteską innego rodzaju. Kiedy czytamy powieści Sylwii Chutnik, nie dostrzegamy w nich Gombrowicza, chociaż groteskę – jak najbardziej. To groteska odmienna, wywodząca się z pełnego bólu oglądu świata, który jest zły i okrutny, którego okrucieństwo, zwłaszcza w ostatniej powieści Sylwii Chutnik, „Dzidzia”, jest przedstawione groteskowo, ale jednocześnie w bardzo empatyczny sposób.

fot. Piotr Przytuła


Prawdopodobnie jest to związane ze specyfiką prozy kobiecej, z rodzajem wrażliwości kobiecych autorek, z innym sposobem percepcji.

Naturalnie. Chutnik jest pisarką feministyczną, zakończenie przywołanej powieści podkreśla jej feministyczne przesłanie, feministyczny punkt widzenia autorki. Oczywiście, Dzidzia to nie jedyna tego typu powieść w Polsce. W tym momencie mamy bardzo dużo książek nacechowanych społecznie. Nawiasem, sytuacja wyglądała podobnie, kiedy Gombrowicz zaczynał pisać – istniała wówczas grupa „Przemieście”, której twórczości trudno odmówić wagi. Należy pamiętać również o Miłoszu, który wydał antologię poezji społecznej i w sprawy społeczne był bardzo zaangażowany.

Wiele łączy literaturę Dwudziestolecia i tę powstającą współcześnie, chociażby aktualność pewnych problemów lub nowy sposób ich naświetlenia. Dziś, kiedy kwestie peryferyjności  i prowincjonalności stały się jednymi z naczelnych problemów badawczych, pisarstwo najważniejszych twórców okresu Dwudziestolecia – Schulza czy Gombrowicza, otwiera się na nowe interpretacje. W świecie pozbawionym wyraźnego i jednoznacznego centrum, w którym niedojrzałość stała się jedną z najistotniejszych i decydujących o jego kształcie kategorii, a kraina mitu - najważniejszym i często jedynym miejscem zakorzenienia, twórczość wymienionych artystów zdaje się wypełniać wiele luk i być wciąż aktualną odpowiedzią na wątpliwości (nie tylko) literaturoznawców. Jakie pytania możemy jeszcze tej literaturze zadać? W jakich perspektywach ją rozpatrywać, jakie problemy zilustrować jej przykładem?

Obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie nie da się wymyślić w parę sekund – oznaczałoby to, że na bieżąco wymyślam i formułuję nową teorię literatury. Bardzo interesujące jest to, co stało się z twórczością Gombrowicza – zdecydowanie bardziej Gombrowicza, niż Schulza, którego kanon interpretacyjny jest raczej ustalony. Otóż Gombrowicz nagle stał się ikoną krytyki gejowskiej, krytyki postkolonialnej, czy literackiej geografii. Geografii – ponieważ spojrzenie z tej strony właśnie, jeśli wziąć pod uwagę Gombrowicza ekscentryczność, w przestrzennym sensie oczywiście, jego apologię kulturowych peryferii, wydaje się intrygującym  podejściem badawczym. Pisarz staje się bardzo interesujący w zakresach, które wcześniej nie były dostrzegane, może dlatego, że nie było języka umożliwiającego tego typu opis... Twórczością Gombrowicza posługują się również badacze queerowi, zresztą – dla mnie zawsze był on bardziej queerowy, niż gejowski, co zostało zresztą bardzo interesująco przedstawione w książce przetłumaczonej jakiś czas temu na język polski – Grymasy Gombrowicza. To interesujący zbiór szkiców badaczy amerykańskich lub polskiego pochodzenia, kształconych jednak w Stanach, którzy w oryginalny i przynoszący ciekawe rezultaty sposób analizują twórczość naszego prozaika.

Witold Gombrowicz w wielu powieściach bawił się kiczem. Czy sądzi pan, że elementy jego twórczości można analizować pod kątem zawartości treści campowych, świadomej i wyrafinowanej gry z odbiorcą?

Tak, najprawdopodobniej tak... Naturalnie, sam Gombrowicz pewnie nie znał pojęcia campu i sam nigdy go nie użył, o ile mi wiadomo, jednak twórcą campowym można go oczywiście nazwać. Należy jednak nieustannie pamiętać, że camp jest kategorią, która niewątpliwie dotyczy całego XX wieku i jednocześnie wymyka się precyzyjnemu ujęciu.

Jaka jest Pana opinia na temat nasilającego się związku literatury z kulturą masową, popularną? Jesteśmy świadkami poważnych zmian w życiu kulturalnym – artyści poszukują nowych środków wyrazu oraz alternatywnych sposobów na dotarcie do publiczności. Nie jest to, naturalnie, zjawisko bezprecedensowe, już Gombrowicz przecież otwarcie flirtował z popularnymi gatunkami. Mam jednak wrażenie, że wraz z wejściem do gry tzw. pokolenia MTV oraz pokolenia lat osiemdziesiątych dominujące formy przekazu zmieniają się konsekwentnie i nieodwołalnie (mam tu na myśli takie zjawiska jak slam poetycki, poezja internetowa, żywy udział twórców w internetowym życiu socjalnym). Czy teoria, że tego typu formy kontaktu z odbiorcą spłycają jego istotę oraz czynią treść artystycznego przekazu ubogą, jest uproszczeniem?


fot. Piotr Przytuła

Niewątpliwie istnieje pewien kłopot związany z tym elementem współczesności. Mam wrażenie, że żyjemy w epoce „nadkontaktu” - ciągle się porozumiewamy, wysyłamy do siebie sms-y, e-maile... Wielkie wrażenie zrobiła na mnie sytuacja, która miała miejsce, kiedy byłem na pustyni Negew w Izraelu. Okazało się otóż, że jestem w stanie wysłać z pustyni sms do Krakowa, co więcej, w ciągu kilku minut otrzymać na tę wiadomość odpowiedź. Rozwijająca się wciąż technika ułatwia też kontakt z twórcami. Twórcy mogą pojawiać się w Internecie, być nieustannie dostępni, obecni. Jest to jednak Pyrrusowe zwycięstwo, ponieważ w pewnym momencie jest ich zwyczajnie za dużo. Równocześnie staramy się rozszerzyć naszą świadomość istnienia wielości w kulturze, ale i łakniemy – mniej lub bardziej jawnie – istnienia kanonu. Problem kanonu zaznacza się wyraźnie w tego typu kulturze. Słyszy się pogłoski o jego śmierci – naturalnie, nic takiego nie zachodzi. Ludzie potrzebują, aby ktoś wyłożył im, co „naprawdę” należy przeczytać – i żeby ten wykaz nie przekraczał możliwości jednostki. To dlatego tak popularne są wszelkiego rodzaju zestawienia tego, „co się czyta”, listy bestsellerów etc. Wśród ludzi istnieje potrzeba znajdowania się w kulturze o wyraźnie zarysowanych granicach. Natomiast jeśli idzie o obecność kultury popularnej w literaturze wysokiej, to faktycznie, mamy obecnie do czynienia z jej jawną obecnością. Pamiętam sytuację związaną z początkami twórczości Olgi Tokarczuk, zarzuty, jakie jej stawiano. Nazywano ją wtedy autorką popularną, z racji używania określonego języka i tematyki – co brzmiało jak pretensja. Obecnie nikt jej takich rzeczy nie zarzuca, nie tylko dlatego, że jej styl i popularność przełożyły się na wielkie nakłady, ale również dlatego, że potrafi naprawdę ważne i ciekawe rzeczy powiedzieć, używając języka prostego i komunikatywnego, odwołując się też do losów i marzeń prostych ludzi.

Mamy obecnie do czynienia z jednym poważnym problemem - ten problem to, moim zdaniem, nieobecność awangardy. Awangarda nie zawsze istniała w literaturze, jednak odkąd na przełomie XIX i XX wieku pojawił się zalew „-izmów”, odgrywał nieustannie bardzo ważną rolę w rozwoju procesów literackich. Literatura była zmuszona odpowiedzieć na liczne pytania, które w innych warunkach prawdopodobnie nie zostałyby jej zadane, chociażby: czym jest? Próbowano sprowadzić literaturę do absolutnego minimum, starano się odnaleźć istotę literackości jako takiej... Można powiedzieć, że to akademickie rozważania, jednak nie można odmówić im wagi – były niewątpliwie istotne dla twórczości. W ostatnich dziesięcioleciach twórcy jakby stracili serce do tego rodzaju eksperymentów. One istnieją, jednak istnieją niejako na marginesie.


Panie Profesorze, czy nie ma pan jednak wrażenia, że podczas gdy powstająca obecnie polska proza zmaga się z problemem wtórności i powtarzalności stylistyk oraz miałkości treści, polem powstawania interesujących eksperymentów formalnych oraz intrygujących wizji stała się poezja? Na jej gruncie mamy do czynienia z zachwycającą różnorodnością poetyk. Dla potwierdzenia tej tezy wystarczy odwołać się do twórczości takich artystów jak Świetlicki, Tkaczyszyn-Dycki, Podgórnik, Honet, Suska, Majzel... Wielu młodych poetów stara się podążać mocno awangardową ścieżką Andrzeja Sosnowskiego.


Zgadzam się z Panią, natomiast wydaje mi się, że postępować za Andrzejem Sosnowskim nie jest łatwo i często jesteśmy świadkami niepowodzenia takich prób. To poeta osobny, a jednocześnie szalenie popularny wśród młodych ludzi, którzy wcale niekoniecznie rozumieją jego wyrafinowane, erudycyjne gry literackie. Wielu spośród jego apologetów przyjmuje pozycje doktrynerskie: nie dopuszcza wręcz możliwości odrzucenia Sosnowskiego, wyboru innej wizji świata czy poetyki. Ale zgoda, że w polskiej poezji ostatnich lat mamy do czynienia z wielkim bogactwem indywidualności i różnorodnych języków. Można Pani listę przecież wydłużać prawie w nieskończoność: Tomasz Różycki, Marzanna Kielar, Jerzy Jarniewicz, Marzena Broda, Krzysztof Siwczyk, Jacek Gutorow, Jacek Dehnel, Krystyna Dąbrowska, Justyna Bargielska itd., itd...


fot. Piotr Przytuła

Jak ocenia pan szanse polskiej literatury na odniesienie sukcesu wśród czytelników zagranicznych? Czy uważa pan, że zgodnie z dominującymi obecnie trendami, polscy twórcy powinni podkreślać swoją odmienność, specyfikę naszych kulturowych realiów? Czy tzw. „kompleks polski”, niekoniecznie zrozumiały dla innych, nie jest problemem spychającym ją w zbytnią hermetyczność?

Nie sądzę, żeby nasz „polski kompleks” był nieczytelny, myślę, że jest nawet bardziej czytelny, niż nam się wydaje… Zagraniczni odbiorcy często reagują, wykrzykując: „Ach, u nas jest zupełnie tak samo!” Wystarczy przytoczyć przykład Mrożka, który wydawał się niezwykle polski, a zrobił karierę nie tylko w byłych republikach radzieckich, ale również we Francji czy Włoszech, nawet w USA. Emigranci uznani zostali za w pełni uniwersalną sztukę. Dlatego myślę, że najlepiej, aby każdy zajmował się tym, co najlepiej zna i umie, co jest jego osobistym problemem czy traumą, zamiast naśladować trendy i mody światowe.