sobota, 31 marca 2012

„Nie jest powiedziane, że wszyscy muszą przeżyć rewolucję”. Z Edwinem Bendykiem rozmawia Piotr Przytuła

Czy słyszał Pan o legalizacji szwedzkiego Kościoła Ściągających z Internetu? :)

Słyszałem, nie znam jednak szczegółów całej doktryny tego kościoła. To dosyć ciekawe zjawisko, szczególnie w kontekście nowych pomysłów w polityce i utworzenia Partii Piratów, która również wywodzi się ze Szwecji i jest istotną siłą polityczną.

Socjologowie podkreślają, iż współcześnie bunt może mieć jedynie wymiar komercyjny. Jak przedstawia się w tym kontekście sprawa sprzeciwu młodych ludzi wobec ACTA? Czy styczniowe protesty mają znamiona autentycznego buntu?

Problem w tym, co rozumie się przez autentyczny bunt. To, co działo się wokół ACTA mocno skomplikowało myślenie o buncie. Autentyczne było na pewno to, że ludzie wyszli na ulice i że jest to pierwsze tego typu, pod względem skali, ilości i energii zjawisko w Polsce od początku transformacji. Ważna w tym przypadku jest odpowiedź na dwa pytania: jakie były postulaty i motywacja. Czy była ona wspólna, czy raczej miała znamiona, jak nazwał to Antonio Negri, „wielości w działaniu”, łączącej demonstrantów pod hasłem „wolny Internet, wolny dostęp do kultury i wiedzy”, której uczestnicy jednak kierują się  różnym rozumieniem tej wolności.

fot. Piotr Przytuła

Istnieje wiele interpretacji tego zjawiska. Jedna z nich mówi, że był to, de facto, protest kapitalistyczny czy prokapitalistyczny. Rzeczywiście, jeśli wsłuchać się liczne wypowiedzi, to protestujący domagali się wolności, ale w rozumieniu raczej libertariańskim, czyli takim, które domaga się walki ze wszelkimi monopolami, a monopolem są przecież także prawa własności intelektualnej, niskich podatków i swobody działania, ale w bardzo prywatnym rozumieniu. Trudno było doszukać się kategorii społeczeństwa. Ale czy był to bunt konsumentów? Uczestniczyli w nim przecież ludzie, którzy są najsłabszymi konsumentami ze względu na swą siłę nabywczą. Podsumowując –  było to wydarzenie autentyczne chociaż bardzo specyficzne.

Internet fundowany jest na znanej już w starożytności „kulturze daru”, którą we współczesnych warunkach można nazwać „electronic gift-giving”. Być może to wcale nie zagrożenie wolności a widmo odebrania internautom możliwości „obdarowywania się”, przesądziło o licznych manifestacjach? 

Jesteśmy obecnie na takim etapie dyskusji o naturze człowieka, który ma rozstrzygnąć kwestię tego, co nas motywuje – konkurencja czy zdolność do współpracy, czy większą siłą jest altruizm czy raczej egoizm. Jest to, tak naprawdę, spór, który legł u podstaw nowoczesności. Dzisiaj wiemy, że, wbrew postulatom Adama Smitha, egoizm nie jest tą główną siłą napędową. Zdobycze współczesnej antropologii i psychologii ewolucyjnej przypisują większe znaczenie wspólnemu działaniu, co doskonale nakłada się na idealną do współpracy przestrzeń Internetu. Najlepszym dowodem na wyższość postawy altruistycznej jest chociażby Linux czy Wikipedia. Ludzie mogą obdarowywać się swoją pracą i jednocześnie czerpać z tego satysfakcję i społeczny prestiż. Masowe oddziaływanie Internetu trwa dopiero od niespełna dekady, więc tak naprawdę cały spór dopiero się rozpoczyna. Być może jego efektem będzie konieczność napisania od nowa podręczników ekonomii, w których odejdzie się od kategorii konkurencji jako siły bezwzględnej. Jak wiemy z badań „Młodzi i media” prowadzonych w Polsce, współpraca jest potrzebna, aby np. przetrwać w szkole. Dzieciaki po to korzystają z Facebooka, żeby obchodzić absurdy systemu szkolnego. A w tym momencie widzimy, że ta przestrzeń jest zagrożona, ponieważ ma być ona podporządkowana regułom świata, który nie ma już racji bytu, czyli świata komercyjnego, konkurencyjnego i urynkowionego.

W książce „Piracy” Adrian Johns wysuwa tezę, iż bez piractwa niemożliwy byłby rozwój cywilizacji – przecież to właśnie dzięki upowszechnieniu pewnych idei na szeroką skalę, możliwe było europejskie Oświecenie. Również Stany Zjednoczone budowały swoją potęgę poprzez odrzucenie patentów i swobodne korzystanie ze zdobyczy Starego Kontynentu. Dlaczego więc twórcy ustawy próbują ograniczyć wolność „spadkobierców Prometeusza”, a tym samym skazać cywilizację na marazm?

Tutaj dochodzimy do innego ważnego współczesnego problemu, czyli sporu o to, jakiego typu instytucje i instrumenty stymulują to, co jest istotą rozwoju, czyli  innowacyjność i kreatywność. Jedni są po stronie ochrony praw autorskich, gdyż uważają, że jedynie ich przestrzeganie zapewni twórcom motywację do angażowania swojej energii. Jest też szkoła przeciwna, w której można wyróżnić kilka nurtów. Oprócz libertariańskiego wyróżnić można anarchistyczny oraz ten wywodzący się z tradycji marksistowskiej.
Ja jestem bliższy myśleniu krytycznemu wobec  instytucji ochrony własności intelektualnej. W istocie jednak spór nie dotyczy tak wyrafinowanych argumentów, lecz gry interesów realnych podmiotów gospodarczych i polityki. Tak było zresztą zawsze, z tą różnica, że teraz po raz pierwszy mamy do czynienia z grą o wymiarze globalnym. Dawniej Ameryka w dosyć łatwy sposób mogła oprzeć swój rozwój na kopiowaniu, ponieważ w XIX wieku była poza zasięgiem Imperium Brytyjskiego.

Spór wokół ACTA postawił nas przed koniecznością wypracowania konsensusu między oficjalnym i nieformalnym obiegiem kultury oraz uczynienia przestrzeni internetowej równoprawną uczestniczką wymiany handlowej. Raport „Obiegi kultury. Społeczna cyrkulacja treści” wskazuje na fakt, iż to właśnie osoby „nielegalnie” odbierające pliki z sieci, są także najbardziej aktywnymi uczestnikami obiegu tradycyjnego i przeznaczającymi znaczne sumy na zakup ulubionych treści. Czy ma Pan pomysł jak pogodzić zwaśnione strony?

fot. Piotr Przytuła
Trzeba na początku zaznaczyć co pokazują te badania – otóż nie jest to próba wybielenia piractwa tylko ujęcie mające na celu pokazanie w jaki sposób ludzie uczestniczą w kulturze. Wynika z niego, że aktywni użytkownicy Internetu, to równocześnie aktywni uczestnicy kultury. Natomiast formy tego uczestnictwa odpowiadają innym zachowaniom na współczesnym rynku, zgodnym z hasłem: „chce mieć to co chce szybko i wygodnie”. Jeśli internauci nie dostają tego legalnie, biorą to w inny sposób rozgrzeszając się panującą ideologią.
A jeśli zaś chodzi o to, co można zrobić, aby pogodzić te światy, to w pierwszej kolejności trzeba spełnić oczekiwania internautów w warunkach biznesowych. Jeżeli mieszkaniec Hrubieszowa chce mieć dostęp do filmów Wernera Herzoga, których nie ma ani w lokalnej bibliotece, ani w legalnych wypożyczalniach wideo, to będzie on próbował ściągnąć je nielegalnie. W Stanach Zjednoczonych poradzono sobie z tym problemem za pomocą takich serwisów, jak, np. Netflix, który umożliwia dostęp do takiej oferty. Badania pokazują, że zabiegi takie znacznie zmniejszają nielegalny proceder piractwa. Ci, którzy dysponują prawami autorskimi, np. producenci filmów, muszą zrozumieć, że klient się zmienił.

Może warto w tym kontekście wspomnieć o iTunes?

Gdy iTunes wszedł na polski rynek okazało się, że sprzedaż legalnych plików wzrosła o 60%. Nie da się utrzymać starych modeli, które oparte były na tym, że przygotowujemy płytę, na której jest jeden dobry utwór, a dziewięć kiepskich, a następnie dokonujemy transakcji wiązanej i chcemy „wcisnąć” odbiorcy coś, czego, de facto, nie chce. Tak już się nie da. Trzeba więc wyciągnąć wnioski. Nie jest powiedziane, że wszyscy muszą przeżyć rewolucję (śmiech).

Środowisko artystyczne podzieliło się w kwestii zgody na ACTA. Z jednej strony mamy symboliczną już postać Zbigniewa Hołdysa i wcześniejsze wypowiedzi Kazika Staszewskiego, który nazywał „kurwą” każdego, „kto podniósł kradzione”. Z drugiej zaś Jakuba Żulczyka udostępniającego internautom „Zmorojewo”, za darmo, przez miesiąc. Podobnie zadziałali wydawcy książki „Za darmo”, a wyniki sprzedaży pokazały, że właśnie to posunięcie okazało się niezwykle korzystne. Zespół Radiohead także postawił na dobrowolność płacenia za ich muzykę.

Z jednej strony oczywiście nie można odmówić Hołdysowi prawa i chęci do zarabiania na swojej twórczości, ale z drugiej, trzeba filozoficznie zapytać, co to jest twórczość? Na ile to, co robi Hołdys czy Kazik jest ich oryginalną twórczością od zera, a na ile korzystali oni z cudzej własności intelektualnej? Przecież już nawet darmowa nauka, z której korzystali w młodości, byłą finansowana jest ze środków publicznych. Trzeba zadać więc pytanie, czy w związku z tym nie powinni w zamian podzielić się ze społeczeństwem, które umożliwiło im edukację? To jest właśnie ten spór, w myśl którego twórczość i  innowacyjność rozumiana w sposób prometejski nie wytrzymuje próby empirycznej. Stwierdzenie: „mam prawo do tego, co wymyśliłem, a moja rodzina jeszcze przez 70 lat po mojej śmierci” jest moim zdaniem nadużyciem.

Niedawno w „Dzień dobry TVN” w kontekście piractwa pojawił się Muniek Staszczyk. Okazało się, że jest najczęściej „ściąganym” z Internetu artystą. Badania fonografii wykazują, iż zyski ze sprzedaży płyt to jedynie nieznaczący ułamek dochodów dla muzyków, którzy zarabiają przede wszystkim na koncertach i tantiemach. Dlaczego więc zespoły nie udostępniają swojej muzyki za darmo, ewentualnie za symboliczną opłatą?

Dla mnie, jako osoby także funkcjonującej w tym obiegu, znacznie większym dramatem byłaby sytuacja, gdyby nikt nie chciał „kraść” z sieci plików z moją twórczością, bo oznaczałoby to, że nie mam po prostu nic do powiedzenia. To po prostu dobry probierz zainteresowania i głębokości popytu. Poza bardzo nieliczną grupą „gwiazd z TOP 10”, które jeszcze na płytach zarabiają, to reszta żyje, tylko i wyłącznie, z koncertów. Tak samo zresztą jest w przypadku środowiska pisarzy, gdzie, może poza „elitą”, najczęściej zarabia się na spotkaniach autorskich. Nie oszukujmy się – przy średnim nakładzie w Polsce, wynoszącym ok. 1500 egzemplarzy, nie da się utrzymać z samej sprzedaży książek. Część płyt i książek mogłoby więc równie dobrze stanowić tzw. towar „free”, który ma budować markę, czy pozycję autora, który tak naprawdę zarabia w inny sposób.

Dużo w ostatnim czasie mówi się o portalu Chomikuj.pl. Z jednej strony, umożliwia on obcowanie z tekstami, które są za drogie dla przeciętnego studenta, z drugiej, nie daje nic w zamian autorom, którzy tracą wszelki zysk na korzyść właścicieli portalu. W takim razie korzystać z „chomika” czy nie?

Nie ma na to oczywiście jednoznacznej odpowiedzi. Rozumiem doskonale studentów w Polsce, którzy po prostu chcą się uczyć, a nie mają zapewnionej infrastruktury wiedzy. Jeżeli więc nie mają alternatywy, a chcą się kształcić, to ściąganie z „chomika” jest raczej wynikiem desperacji, a nie ich niskiego statusu moralnego. Z drugiej strony mam pretensję do właścicieli portalu o to, że uprawiają proceder paserski i czerpią korzyści z pracy innych.

Jest to jednak inicjatywa oddolna.

fot. Piotr Przytuła

Jeżeli popatrzymy na to socjologicznie, to ewidentnie tak jest. Gdyby nie było popytu na taką usługę, to by ona nie powstała. Chomikuj.pl to tak naprawdę jedno wielkie oskarżenie wobec polityki państwa, które, mimo licznych zapowiedzi utworzenia zasobów publicznego dostępu do wiedzy, nie było w stanie tego uczynić. A „chomik” był w stanie zapewnić to błyskawicznie. Jeśli duże, nie tak biedne przecież, państwo nie dało rady tego zrobić, to trudno winić ludzi, że radzą sobie „po swojemu”.

W „Antymatrixie” pisze Pan, że „utowarowienie wiedzy ma w naszym kraju charakter bazarowy i uliczny. […] setki tysięcy młodych ludzi zapisują się do podrzędnych uczelni, w których sprzedawana jest wiedza równie markowa, jak dres kupiony na Stadionie Dziesięciolecia. Budujemy społeczeństwo wiedzy bez wiedzy, nakłaniając miliony ludzi, by płacili dobrowolnie za naukę bez nauki”. Czy więc nie jest tak, że to system szkolnictwa „zmusza” nas do piractwa?
 
Oczywiście, że zmusza. Niedawno na swoim blogu stwierdziłem, że to właśnie nasze państwo powinno być uznane za „pirata”, bo próbuje sprzedać „podróbkę” społeczeństwa wiedzy, wmawiając nam, że jest to produkt oryginalny. W rzeczywistości nie różni się jednak od tego dresu ze stadionu. Winne jest w tym momencie państwo rozumiane szeroko, jako organizacje i instytucje z nim związane, które udają, że modernizują rzeczywistość, a tak naprawdę jest dokładnie na odwrót.

Boję się pomyśleć, co będzie, gdy dodatkowo będziemy zmuszeni płacić za każdorazowe wypożyczenie książki z biblioteki…

O ile wiem, to powinniśmy to czynić, zgodnie z obowiązującym Unii Europejskiej prawem. Z tym jednak, że kosztów nie powinien ponosić wypożyczający a państwo. Śródki przeznaczone na korzystanie z bibliotek powinny być uwzględnione w budżecie państwa. Możliwy jest także inny scenariusz, prywatyzacji bibliotek, czyli obciążeniem kosztami czytelników. Przy naszym i tak już nędznym czytelnictwie, skończyłoby  się to katastrofą kulturową.

Dziękuję za rozmowę.