sobota, 10 marca 2012

"Wyspa klucz" Małgorzaty Szejnert - jako zapowiedź spotkania

Gościem marcowej odsłony Kortowskich Spotkań z Literaturą będzie Małgorzata Szejnert. Już 21 marca będziemy mogli się spotkać z mistrzynią reportażu. Poniżej prezentujemy recenzję jednej z książek Autorki:

Bernadetta Darska

Tu rozstrzyga się wszystko

            Małgorzata Szejnert po raz kolejny zachwyca pisarskim kunsztem, uwodzi umiejętnością snucia narracji, ożywiania tych, których od dawna nie ma, przypominania tych, których karty podręczników historii zwykle pomijają, wzrusza opowieścią o początku pewnego świata, jego triumfie i wreszcie upadku. Ów świat przywołany do życia dzięki opowieści autorki to Ellis Island, wyspa, na której mieściło się centrum przyjmowania imigrantów. Szejnert spisuje historię miejsca i ludzi od początku do czasów współczesnych. Otrzymujemy więc mistrzowsko skonstruowaną panoramę ludzkich losów, diagnozę społeczną, wreszcie zapis zwyczajów i zmian zachodzących w przestrzeni. Reportaż przygotowany przez autorkę „Czarnego ogrodu” to historia imigrantów marzących o Nowym Wspaniałym Świecie. Ellis Island to miejsce, w którym mogli poczuć, że to, czego pragnęli jest na wyciągnięcie ręki. Tyle że, kto wie, czy nie najtrudniejszy sprawdzian, czekał ich właśnie na tej niedużej, zdawałoby się niepozornej, wysepce. Ci, którzy, na nią trafili, albo dowiadywali się, że nowe, lepsze – jak mniemali – życie właśnie się rozpoczyna, albo uświadamiali sobie, że daleka podróż, jaką odbyli, na nic się zdała, bo Ameryka jest ciągle nieosiągalnym rajem. Małgorzacie Szejnert udaje się więc sportretować także emocje i uczucie. Sugestywna narracja sprawia, iż wierzymy w opisany świat, opuszczone dzisiaj mury ożywają, a ludzkie dramaty, bezpowrotnie zapomniane, zaczynają się dziać niemal na naszych oczach. Mistrzyni reportażu po raz kolejny pokazuje, że w przypadku jej twórczości mamy do czynienia z tekstem doskonałym. „Wyspa klucz”, bo taki tytuł nosi książka, okazuje się kluczem nie tylko do przeszłości, ale i do teraźniejszości (po ataku terrorystycznym 11 września wyspa przyjmowała rannych), kluczem do wolności, ale i kluczem zamykającym drzwi do wymarzonego świata, kluczem do zrozumienia, do humanitarnego traktowania przybyszów, ale i kluczem do pogardy, lekceważenia, korupcji. Świat przypominany przez Szejnert to świat, którego już nie ma, ale zarazem – paradoksalnie – świat, który odradza się nieustannie także współcześnie. Stany Zjednoczone dla wielu ciągle pozostają rajem na ziemi, wiele osób próbujących się tam nielegalnie dostać traci życie, jeszcze inni decydują się na wiele upokorzeń po to tylko, by móc tam mieszkać. Ellis Island jest więc bardzo aktualnym symbolem i nadal czytelną przestrogą.
            Małgorzata Szejnert zauważa: „H.G. Welles, na którym Ellis Island zrobiła wielkie wrażenie, wyznał w książce »The Future in America«: »I zawsze sobie mówiłem 'Pamiętaj o imigrantach; nie przestawaj mieć ich na uwadze'«. W miarę gromadzenia informacji przekonywałam się, że uwadze poświęconej imigrantom powinna towarzyszyć uwaga wobec tych, którzy ich przyjmowali (lub odrzucali)” (s. 278). Wnikliwe przyglądanie się obu stronom widać na każdej ze stron tej fascynującej książki. Szejnert nie tylko odtwarza historię kolejnych komisarzy imigracyjnych, osób z obsługi stacji imigracyjnej, niektórych przyjezdnych, ale też pokazuje relacje władzy i podległości wytwarzane na Ellis Island. Ci, którzy informowali o możliwości wjazdu do Ameryki lub o tym, że wjazd ów jest niemożliwy, w rzeczywistości decydowali o życiu milionów ludzi. Świadomość tak wielkiej władzy mogła rodzić bardzo różne postawy. Wspomniane miliony nie są żadną przesadą. Oddajmy głos Szejnert: „W latach 1892-1954 do portu nowojorskiego przypłynęło ponad szesnaście milionów sześciuset imigrantów. Przeważająca ich większość przeszła przez Ellis Island. Ponad sześciuset dziesięciu tysiącom odmówiono wstępu do Stanów Zjednoczonych. Wśród tych wykluczonych i odesłanych było między innymi: blisko dwieście dwadzieścia tysięcy osób mogących stanowić ciężar społeczny, ponad osiemdziesiąt tysięcy osób z defektami psychicznymi i fizycznymi, około czterdziestu tysięcy pracowników kontraktowych, prawie szesnaście tysięcy pasażerów na gapę, ponad trzynaście tysięcy sześciuset analfabetów, prawie osiem tysięcy osób złego prowadzenia i ponad trzystu wywrotowców” (s. 218-219). Powyższa statystyka pokazuje bardzo dobitnie, kogo nie traktowano jako gościa wyczekiwanego i dobrze widzianego. Podział odrzuconych na grupy tylko pozornie jest oczywisty i sprawia wrażenie czytelnej klasyfikacji.
            Jeśli jednak zastanowimy się nad tym, co przyczyniało się do tego, iż danej osoby nie akceptowano, odkrywamy, jak wiele zależało od tych, którzy stali po drugiej stronie i decydowali – potocznie rzecz ujmując – kto się nadaje, kto jest przydatny, kto nie będzie sprawiał kłopotów. Zważywszy na fakt, iż ilość ludzi obsługiwanych na Ellis Island była ogromna, odpowiedzialni za kwalifikowanie imigrantów nie mieli czasu na podmiotowe, indywidualne traktowanie. Szejnert przypomina, iż powstało nawet określenie - „sześciosekundowi”. Tyle czasu poświęcano jednemu człowiekowi i tyle czasu musiało wystarczyć, by zadecydować o całym jego życiu. Naznaczeni – w sposób dosłowny, gdyż podejrzanych o jakiś defekt brudzono kredą, i symboliczny, gdyż automatycznie mieli mniejsze szanse na pozytywne potraktowanie, przestawali być konkretnymi osobami, zamieniając się w bezimienną masę. Małgorzata Szejnert następująco opisuje ów proces odrealnienia i uprzedmiotowienia imigrantów: „Obliczono, że w dniach większego napływu, kiedy Ellis przyjmuje cztery-pięć tysięcy osób, każdy lekarz ma na zeskanowanie wzrokiem jednego człowieka mniej więcej sześć sekund. O doktorach inspekcyjnych, zwanych także liniowymi, mówi się coraz częściej – sześciosekundowi. Jeśli sześciosekundowy coś zauważy i uzna, że potrzebne są dalsze dokładniejsze badania, musi im nadać kierunek za pomocą kredy. Na ubraniu osoby podejrzanej o defekt psychiczny rysuje X. Jeśli defekt psychiczny jest bardzo prawdopodobny – ujmuje X w kółko. B to grzbiet (back), C – zapalenie spojówek (conjunctivitis), CT – jaglica (trachoma), E – inne choroby oczu (eyes), F – twarz (face), Ft – stopy (feet), G – wole (goiter), H – serce (heart), K – przepuklina (hernia), N – szyja (neck), P – badanie i płuca (physical and lungs), Pg – ciąża (pregnancy), Sc – skóra głowy (scalp), S – otępienie (senility). Czasem nie stosuje się kamuflażu, lecz maluje kredą całe słowo, na ogół na piersiach lub plecach imigranta: ręka, noga, skóra, paznokcie (krótki rzeczownik: nails)” (s. 70). Małgorzata Szejnert przytacza historię chłopca, którego jako jedynego z rodziny naznaczono kredą. By nie rozdzielono go z bliskimi, matka ściągnęła mu szybko płaszczyk, a że tego manewru nikt nie zauważył, całej rodzinie szczęśliwie udało się dostać do Stanów Zjednoczonych. Takie wydarzenia, często przytaczane przez autorkę, bardzo sugestywnie pokazują, jak wiele dramatów działo się na Ellis Island, jak wielu ludzi rozdzielono, jak wielu deportowano, choć nie mieli dokąd wracać.
            Historie zwykłych ludzi są szczególnie przejmujące, jak np. opowieść o mężach, którzy wypłynęli z Polski jako pierwsi, by przygotować miejsce żonom i dzieciom, a mogli się spotkać z nimi dopiero po wielu latach, bo cenzura przechwytywała i przetrzymywała ich listy. Gdzieś w tle wybrzmiewa więc tęsknota opuszczonych, rozpacz osamotnionych, ból tych, których życie legło w gruzach. Takim głosom, a właściwie ich prawie niesłyszalnemu echu, przygląda się Małgorzata Szejnert. Dzieląc się następującą wątpliwością: „Maud Mosher patrzy na kolejkę imigrantów oczyma pełnymi łez, doktor Victor Safford trzyma ironiczny dystans, być może obronny. Spokojnie łapie na sobie pchły z włoskiego statku (zostawiły mu czerwone kropki na szyi) i snuje myśl: czym różni się diagnozowanie automobilu, który chcemy kupić, od diagnozowania człowieka, którego mamy wpuścić do Stanów” (s. 67).
            Historia, którą opowiada Szejnert, została wzbogacona licznymi fotografiami. To także poruszające świadectwo tego, co działo się na Ellis Island, portret uwiecznionych w kadrze nadziei, lęku, przerażenia. Ale też – częściowo – zapis losów człowieka, który odegrał niebagatelną rolę w historii wyspy. Mowa tu o fotografie, który uwieczniał imigrantów i pracę tych, którzy kwalifikowali przybyszów jako zdatnych do zamieszkania w Stanach: „Augustus Sherman nie przepycha się przez ciżbę. Fotografuje ludzi, przed którymi na razie lub na zawsze zamknięto bramę do Ameryki i którzy czekają w pokojach zatrzymań. A ponieważ nigdy nie żałuje wysiłku i czasu, może ich oswoić, a potem namówić na pozowanie w kostiumach jak z najwspanialszej sceny operowej albo tylko w majtkach, jeśli ktoś ma taki wspaniały tors jak polski zapaśnik Zbyszko Cyganiewicz. Zybszko – napisał Sherman na odbitce czarnym atramentem i tak już zostało w albumach” (s. 61). Co ciekawe, człowiek dzięki któremu tak dużo możemy się dowiedzieć o Ellis Island – jego dokumentacja fotograficzna z perspektywy czasu okazała się bezcenna, nie pozostawia po sobie nic prócz zdjęć. Z informacji prywatnych wiemy jedynie, iż w trakcie nalotów w okresie trwania I wojny światowej zraniono jego kota. Małgorzata Szejnert zauważa: „Żył samotnie i dyskretnie. Ci, którzy zapamiętali go przede wszystkim jako człowieka z aparatem fotograficznym, zdziwiliby się, słysząc że jego dorobek to około dwustu pięćdziesięciu zdjęć. Dwieście pięćdziesiąt zdjęć przez mniej więcej ćwierć wieku. Dziesięć zdjęć rocznie. Nawet nie jedno na miesiąc. Tyle pozostawił. Ile naprawdę zrobił, ile zniszczył, bo był  niezadowolony – nikt nie wie” (s. 185). Dorobek też dziwić może nie tylko tych, którzy go pamiętali, ale też nas współczesnych. W dobie fotografii cyfrowej dwieście pięćdziesiąt fotografii przez ćwierć wieku brzmi wręcz niewiarygodnie, ale – paradoksalnie – budzi też szacunek: celebrowaniem chwili, umiejętnością i potrzebą nawiązania kontaktu z fotografowaną osobą, historycznym znaczeniem, artyzmem. W kontekście takiego skupienia na szczególe, jaki dostrzegamy u Shermana, innego znaczenia nabiera też ów kot – staje się równoprawnym elementem historii Ellis Island.
            „Wyspa klucz” to opowieść o ludziach, ale i o miejscu. Szejnert dokumentuje proces, kiedy to wyspa zamieszkana przez Indian Lenni Lenape i nazywana Wysą Mew zmienia swoich właścicieli. Staje się Wyspą Ostryg (z powodu otaczających ją ławic ostryg), następnie Wyspą Szubienicy (wieszano na niej piratów) i wreszcie Wyspą Ellisa – Ellis Island. Poszczególne części książki zatytułowane są: „Przypływ”, „Powódź”, „Zawieszenie”, „Kołysanie”, „Odpływ”, „Martwa fala” i „Poławiacze”. Określenia te świetnie korespondują z tym, co opisuje autorka – metafora przypływu i odpływu okazuje się przydatna i wykorzystać ją można dla opowiedzenia losów imigrantów. Ci zaś, dzięki Szejnert, odzyskują po latach głos. Autorka sprawdza się w roli przewodniczki – uważnej, cierpliwej, wyrozumiałej, inteligentnej, skupionej. Dzięki niej świat Ellis Island okazuje się nie tylko historią (także polską, bo przecież wielu Polaków pukało do amerykańskich bram), ale i teraźniejszością. Autorka inspiruje czytelnika do zastanowienia się nad sytuacją imigranta dzisiaj, nad podrzędnym statusem przyjezdnych, nad kategorią swoich i obcych, nad łatwością produkowania wykluczeń i wreszcie nad fałszowaniem przeszłości po to, by odpowiadała naszym oczekiwaniom i poglądom. Symptomatyczna dla tego ostatniego okazuje się anegdota opowiadająca o pierwszej imigrantce na Ellis Island i jej wyreżyserowanym przybyciu do Stanów: „To spośród najliczniejszej grupy narodowej powinno się wybrać inauguranta. Imigranci żydowscy nie nadają się jednak do roli rodziców chrzestnych nowej stacji imigracyjnej. Jej otwarcie nie może drażnić Ameryki. Uhonorowanie imigranta Żyda przysłużyłoby się najgorzej właśnie imigracji żydowskiej. Pierwszy gość Ellis Island powinien budzić ciepłe, przyjazne uczucia wobec nowych przybyszy. Annie Moore ma być bohaterką z bajki – schludnym Kopciuszkiem, który w Ameryce zostanie królową” (s. 23).
            Historia – można by rzec – zamyka koło. Obecnie opuszczona wyspa domaga się uwagi po raz kolejny. Tym razem zmusza do zadania pytania, co zrobić z przeszłością, jak uszanować tych, którzy Stany uznali za swoją drugą, wymarzoną, ojczyznę, jak nie zapomnieć tego, co przeżywali ludzie spoglądający z nadzieją na stojącą do nich tyłem Statuę Wolności? Zmusza też do zastanowienia się, co zrobić z ludźmi, dla których właśnie na Ellis Island życie się zaczynało lub kończyło, którzy – jeśli wierzyć Shirley Burden – nadal tu są: „Mój lęk przed wyspą pierzchnął. Spokój i cisza, które tu panowały, ułatwiały mi słuchanie tych duchów-przyjaciół. Mogłam otworzyć drzwi i wejść w ciemne miejsca bez dreszczu. Ale za każdym krokiem obracałam ramiona, by zobaczyć, kto mnie obserwuje. Nigdy nikogo nie widziałam, ale miałam pewność, że byli tu ludzie” (s. 229).

Małgorzata Szejnert, Wyspa klucz, Wyd. Znak, Kraków 2009.

[pierwodruk: "Portret" 2009, nr 28].