wtorek, 12 kwietnia 2011

Palimpsest i gąbka. Z prof. dr. hab. Ryszardem Nyczem rozmawia Urszula Pawlicka

Literatura współczesna przypomina wielogłosową konstrukcję, powstałą poprzez kompilację różnych fragmentów z tekstów kultury. Obok odsyłania do utworów klasycznych, pojawiają się nawiązania do tekstów medialnych, reklamowych czy popkulturowych. Fikcja literacka eksploruje świat migotliwy czy pokawałkowany. Twórcy przedstawiają zatem rzeczywistość pośrednio poprzez wykorzystywanie istniejących już tekstów – czy jest to nowoczesna wersja realności? 

fot. Piotr Przytuła
W Polsce rzeczywiście jest to nowe zjawisko, o wiele bardziej nowe niż gdzie indziej (choć i u nas już sto lat temu Karol Irzykowski pisał o tego typu „literaturze przetwórczej”, która powstaje w wyniku rearanżacji istniejącego materiału literackiego czy dyskursywnego). Badaczka poezji dwudziestego wieku, w tym również nowych form literatury, Marjorie Perloff, w swojej ostatniej książce zajęła się – w bardzo interesujący sposób - właśnie tego rodzaju tworami „nieoryginalnego talentu”. Obecnie tendencja ta nasila się i u nas, uwidacznia się to choćby w powstających gatunkach związanych z samplowaniem – praktyki te zauważyć  można na przykład w poezji Andrzeja Sosnowskiego. Literatura, która powstaje z prefabrykatów, czyli z fragmentów już gotowych, wymaga innej organizacji, określanej przez terminy takie jak montaż czy kolaż. Chociaż techniki te wymyślone zostały już przed pierwszą wojną światową, znajdują teraz całkiem inne zastosowanie – stają się zasadą konstrukcyjną tekstu. Promotorami tych zmian są m. in. też niektórzy nasi klasycy, jak na przykład Różewicz, który w dużej części budował swoje teksty w taki właśnie sposób. Ogólnie biorąc uważa się, że technika ta demokratyzuje twórczość, bo właściwie każdy może stworzyć wiersz („uprawiać sztukę”) poprzez rekombinację tego, co zostało już napisane i zrobione - w konsekwencji sprawiając, że każdy może poczuć się twórcą. 
Można powiedzieć, że to, co uważamy za rzeczywistość, okazuje się hybrydycznym konstruktem, splecionym z tego, co fizyczne, społeczne i dyskursywne; to palimpsestowa sieć zapośredniczeń, która w praktykach literackich jest ujawniana i krytycznie weryfikowana. Człowiek (czytelnik) staje się - czy raczej: stać się powinien - bardziej wrażliwy, ale i bardziej krytyczny, na te obrazy, które nam świat udostępniają, zniekształcają i przesłaniają (czasem na przemian, czasem jednocześnie).

Osadzenie tekstu literackiego w rzeczywistości uwidacznia się także poprzez zastosowanie zabiegów intertekstualnych, takich jak parodia, pastisz czy trawestacja. Twórcy często ironicznie prezentują pewne wydarzenia kulturowe, polityczne czy nawet religijne. Rzeczywistość nie jest zatem odzwierciedlana, lecz zniekształcana po to, by ujawnić krytyczny stosunek pisarza. Odwołując  się do metafory filozofa Davidsona – odbiorca doznaje i widzi rzeczywistość poprzez język?

Jak wspomniałem, rzeczywistość jest przez nas wstępnie – na poziomie przedświadomym - ukształtowana oraz uporządkowana i postrzegamy ją właśnie poprzez tę organizację. Ujmujemy zatem rzeczywistość w pewnych kategoriach, które nadają sens temu, co widzimy. Obecnie nie mówi się o prawdziwie bezpośrednim doświadczeniu, gdyż uznaje się, że wszystko co jest przez nas wychwytywane, już wcześniej jest poddane obróbce w tym prerefleksyjnym wymiarze. Postaci rzeczy i zdarzeń są formowane za sprawą naszych dyspozycji do konstruowania pojęciowo-językowych form, które nakładamy na rzeczywistość -  co niekoniecznie musi oznaczać  izolację od realności, od tego, co zmysłowe czy afektywne, nie mówiąc już o tym, że znaczna część rzeczywistości społecznej ma charakter zsemiotyzowany. Niekoniecznie, jeśli uznamy, że język to medium, nie tylko w spirytystycznym znaczeniu demonicznej władzy wciągającej nas w zamknięty świat dyskursu, ale też, po prostu, w znaczeniu środka komunikacji i poznania, poprzez który rzeczywistość ma się uwidaczniać.
W tych czasem żartobliwych, czasem poważnych eksperymentach literackich chodzi więc o próbę zdania sobie sprawę z tego, na czym faktycznie polega nasze kontaktowanie się ze światem. Techniki intertekstualne zaś są tak stare jak literatura, począwszy od starożytnych centonów, które polegały m. in. na przerabianiu tekstu świeckiego na religijny bądź odwrotnie. W średniowieczu mnisi zabawiali się z tekstami biblijnymi, przerabiając je na różne dowcipy i historyjki. Słynna z tego okresu „Uczta Cypriana” jest parodią zbudowaną ze świętych tekstów. Opowiada się też anegdoty o św. Bernardzie, którego oskarżano o to, że żartuje sobie trawestując teksty religijne (obrońcy argumentowali, że ten święty mąż tak przesiąkł Pismem świętym, że mu przy każdej okazji tylko ono na myśl i na język przychodziło...). Intertekstualność nie jest zatem zjawiskiem nowym, ale na pewno obecnie przybiera inną postać, którą warto badać.


Nawiązania do realności ujawniają się często pod postacią nazw marek produktów, w tekście pojawiają się wyrażenia: „baton Snickers”, „woda Nałęczowianka” czy „sklep Ikea”. Jeden z badaczy ciekawie stwierdził, że nie chodzi o to, w jaki sposób literatura naśladuje rzeczywistość, lecz w jaki sposób sprawia, że wierzymy, iż ją imituje. Czy przywołane nazwy artykułów są właśnie przykładem przekonania odbiorcy, że ma do czynienia z prawdziwym światem?

fot. Piotr Przytuła
W tej sprawie chodzi też prawdopodobnie o coś jeszcze innego. Zdaniem badaczy, którzy zajmują się kulturą późnonowoczesną, przeszliśmy od świata towaru, w którym wszystko było urzeczowione, sprowadzone do wartości wymiennej, jednorodne, homogeniczne, a człowiek traktowany był instrumentalnie, jedynie jako element w procesie produkcji – do świata marki, oferującego złudzenie niepowtarzalności doświadczenia. Poczucie wspólnego uczestnictwa polega na tym, że nosimy te same stroje, kultywujemy ten sam styl, sposób zachowania czy mentalność, a równocześnie jesteśmy przekonani, że to nas indywidualizuje. Przywiązanie do marki ma nas wyróżniać i zapewniać przeżycie quasi-unikatowego doświadczenia. Jest to rzeczywiście zjawisko nowe, które szybko znalazło swą artykulację w literaturze i sztuce oraz w analizach przemian współczesnej kultury. Myślę tu zwłaszcza o ciekawej książce Scotta Lasha i Celi Lury, „Globalny przemysł kulturalny” (Global Culture Industry), która – jak wskazuje tytuł - jest krytycznym nawiązaniem do sławnego rozdziału o przemyśle kulturalnym z Dialektyki Oświecenia Theodora Adorna z lat 40. Adorno był jednym z tych myślicieli, którzy dostrzegli najwcześniej niebezpieczne konsekwencje kluczowego dla nowoczesnej gospodarki i kultury mechanizmu utowarowienia. Lash z kolei przekonująco pokazuje, że tamten świat odchodzi w przeszłość, nieledwie w zapomnienie, a my żyjmy już w świecie marki; świecie, który stymuluje (lub daje złudzenie) kreatywnej konsumpcji. Znaczenie marki dostrzega się także w środowisku literackim, w promocyjno-rynkowych działaniach pisarzy, w całym współczesnym przemyśle kulturowym.

Obok dyskursu fikcjonalnego, wskazał Pan także na eseistyczny, dokumentalny i autobiograficzny. Mam wrażenie, że dwa ostatnie szczególnie triumfują. Mamy do czynienia z dużą ilością dokumentów pisanych nie tylko przez reporterów (przykładowo Wojciech Tochman), lecz także przez aktorów i celebrytów (Jerzy Stuhr czy Weronika Marczuk). Skąd zainteresowanie faktami; wydarzeniami osadzonymi w rzeczywistości?

Kieruje nami pragnienie wiedzy na temat tego, co wydarzyło się naprawdę. Szczególnie, jeśli są to sytuacje dotyczące osób lub spraw, które nas interesują lub z którymi się identyfikujemy Do motywu zaspokojenia ciekawości, który zawsze był powodem bardzo silnym, dochodzi czynnik przeszłości i pamięci. Literatura świadectwa mówi o rzeczywistości w inny sposób, niż tekst informacyjny. Wypowiada prawdę jej indywidualnego doświadczenia:  nie tyle poprzez konfrontację pomiędzy tym co mówi, a realnym stanem rzeczy – ile poprzez to, że relację przekazuje osoba, która była w danym miejscu i w danym czasie. Ona niejako „świadczy sobą”, swoją osobą, o zgodności tego, co mówi czy pisze z rzeczywistością. Następuje zatem legitymizacja prawdy poprzez podmiot, a nie przez tradycyjną zasadę korespondencji. Taki zabieg wydaje się innym, specjalnym uwiarygodnieniem znaczenia przekazu, o wartości niesprowadzalnej do sensów dających się ustalić innymi drogami.
Sądzę jednak, że sytuacja nie odwróciła się tak radykalnie, aby na pierwszy plan wysuwały się wyłącznie dokumenty czy reportaże. Ludzie nadal czytają – powiedzmy – romanse... wszystkie bestsellery przecież są historiami fikcyjnymi, które pełnią funkcje kompensacyjne. Takie lektury pozwalają zanurzyć się w innym świecie i tym samym oderwać się od codziennej rzeczywistości (zazwyczaj bardziej nużącej czy stereotypowej). Zapewne obie odmiany literatury są potrzebne. Bardzo upraszczając można powiedzieć, że po jednej stronie mamy świat romansów, który pozwala na fikcyjne uczestnictwo w lepszym świecie (od naszego), po drugiej zaś świat dokumentalny z prawdziwymi, często strasznymi, historiami, które czytamy nie tylko dlatego, że nie mogliśmy, ale i dlatego, że nie musieliśmy być ich uczestnikami.

Tekst czy to fikcjonalny czy dokumentalny stał sie nosicielem śladów rzeczywistości. Jak zatem należy określić status współczesnej literatury? Czy w związku z tym zmieniło się pojęcie pisarza?


fot. Piotr Przytuła
Pojęcie pisarza na pewno się zmieniło; dawne misje i powołania zastąpiły inne zadania – choćby te związane z funkcjonowaniem na rynku dzisiejszej kultury, z kategorią marki, o której już wspominałem. Świat marki wymusza na pisarzu, aby inwestował w swoją karierę, w swój styl i swój świat, i próbował zorganizować wokół siebie czytelników. 

Lecz literatura zawsze była – jest nadal – czymś w rodzaju sztuki wypowiadającej ludzkie doświadczenie... zmienia się więc wraz ze światem, tak, jak zmienia się znaczenie, które jej nadajemy czy w niej odnajdujemy. Chętnie wyobrażamy sobie, że jest czymś – zwłaszcza wielkie dzieło - w rodzaju skarbca, czy „misternie sklepionej urny”, wedle określenia Keatsa, do której cennego depozytu, nienaruszalnego bogactwa uzyskać możemy dostęp, jeśli będziemy dość wykształceni, wrażliwi, posłuszni regułom interpretacyjnej poprawności... Ale bliższa prawdy byłaby chyba inna metafora (pożyczam ją od Miłosza): że jest niczym gąbka, która napełnia się światem, nadaje mu postać i sens, ale nigdy nie może się ani do niego sprowadzić, ani go wyczerpać, ani nim nasycić.