poniedziałek, 14 maja 2012

Krytyk w czasach postliteratury. Z dr. Dariuszem Nowackim rozmawia Daria Bruszewska

fot. Piotr Przytuła
Osiem lat temu w książce Wielkie Wczoraj pisał Pan, że proza fikcjonalna nie cieszy się takim autorytetem i zainteresowaniem odbiorców, jak dawniej. Jej miejsce zastępują gatunki dyskursywne. Obecnie tendencja ta wydaje się przybierać na sile. Czy jest to dowód słabości literatury pięknej?

Proza dyskursywna to pojęcie dość mylące, ponieważ w pierwszej kolejności odsyła nas do eseju czy – ogólnie – zaawansowanej refleksji intelektualnej. Lektura tego typu – tak dziesięć lat temu, jak i dziś – to doświadczenie mimo wszystko elitarne. Należałoby raczej mówić o popularnej prozie non-fiction, ze szczególnym uwzględnieniem biografii i autobiografii. Nie jest chyba kwestią przypadku, że opowieść o życiu Danuty Wałęsy sprzedała się w nakładzie przekraczającym 300 tys. egzemplarzy; biografia Steve’a Jobsa również wdarła się na szczyt listy bestsellerów. Właśnie ku takim tekstom przesunęło się zainteresowanie odbiorców. Jak to rozumieć? Niektórzy powiadają, że to kwestia koniunktury i cykliczności. Przywołując znany tekst Jerzego Jarzębskiego, moglibyśmy chyba mówić o kolejnej karierze autentyku. Albo o zmęczeniu fikcją, po którym nastąpi – to już inna parafraza – triumfalny powrót literackiego zmyślenia. Cóż, zjawisko na pewno jest tajemnicze. Osobiście podejrzewam, że na przeszkodzie może stać język. Otóż w miarę masowy czytelnik, np. ten czytający opowieść o życiu pani Danuty bądź Jobsa, najpewniej ulega słodkiemu złudzeniu, że dotyka czyjegoś losu, widzi ten los, by tak rzec, w skali jeden do jeden, w pełnym oświetleniu, podany na tacy. Czyli że co? Słowa przylegają do rzeczy? Język jest przezroczysty? Nie wikła się w metafory, nie rozbija o inne „udziwnienia”? Podejrzewam, iż wzięcie, jakim cieszy się proza non-fiction, jakoś tam wiąże się z lekturą bezproblemową, ułatwioną. Słowem, czytamy, ale nie chcemy, żeby tekst stawiał nam opór.

Z drugiej strony mamy jednak reportaż, który też przecież mieści się w kręgu non-fiction. Gatunek ten nie trafia może regularnie na pierwsze miejsca list bestsellerów, ale należy do wyjątkowo dobrze ocenianych, a nakłady także są imponujące. Może zatem o losach książek decyduje nie tyle język wypowiedzi, ile przekonanie, że prawda jest ciekawsza niż fikcja?

Owszem – reportaż trzyma się mocno. I co najważniejsze – jest to proza mocno zróżnicowana, ma też swoje szlachetne skrzydło. No dobrze, ale z czego wynika przekonanie, że tzw. prawda jest ciekawsza od fikcji? Jestem wobec tej wątpliwości bezradny, przysięgam, że nie potrafię odpowiedzieć. Być może chodzi o przewagę podglądania (tzw. życia) nad przyglądaniem się kreacji. Przykład to może ryzykowny, ale trudno... raz kozie śmierć. Otóż przeczytałem w pewnym opracowaniu, że największym wzięciem, jeśli idzie o pornografię, cieszą się dziś filmy typu home-made, czyli przedstawienia zrealizowane przy użyciu tanich kamer cyfrowych, w tym kamerek w laptopach lub telefonach komórkowych, wrzucane następnie do sieci. Słowem, konsumenci pornografii odchodzą od inscenizacji, wybierając real, stawiają na „fakty” podpatrzone, preferują obrazy (sekwencje fabularne) rzekomo wydarte rzeczywistości. A zatem ulegają złudzeniu, że to, co podpatrzone, jest bardziej realne czy wiarygodne od tego, co „zostało zrobione”. Kłopot poznawczy polega na tym, że to, co „autentyczne”, wzięło się z naśladownictwa tego, co „zrobione”. Bo niby skąd parki kopulujące przed włączoną kamerką, wiedzą, jak to robić? 

W rozmowie z Robertem Ostaszewskim wskazał pan trzy powody, dzięki którym można „rządzić w literaturze”. Są nimi zasiedzenie (a więc kryterium wieku, długiego trwania w świadomości odbiorców), rozgłos medialny (często związany ze skandalem) i swego rodzaju snobizm czytelników. Czy po kilku latach, które minęły od tamtej rozmowy, można dodać jeszcze jakiś?

fot. Piotr Przytuła
O tych trzech przesłankach powiedziałem całkiem spontanicznie, właśnie w rozmowie. Żadna to tedy socjologia literatury, po prostu zwykła intuicja. Myślę, że do podtrzymania. Przypomnę, że chodziło o trzy formy dobrej obecności, które na użytek tamtej i tej rozmowy można by przedstawić (i zarazem przeprosić za to przedstawienie) jako trzy gęby: żywego klasyka, pieszczocha mediów oraz geniusza funkcjonującego gdzieś na uboczu, podziwianego w wąskich kręgach wtajemniczonych.

Kto współcześnie dokonuje „namaszczenia” pisarzy? Odbiorcy, krytycy, wydawnictwa?

Rozumiem, że „namaścić” znaczy tu: wyróżnić, postawić na świeczniku. Teoretycznie każda z tych instancji, lecz na pewno w różnym zakresie. Trzeba też uwzględnić specyfikę obiegu komunikacyjnego. Weźmy krytyków. Ich (nasz) głos znaczy niewiele w przestrzeni masowej komunikacji, ale w obiegu niszowym nadal ma znaczenie fundamentalne; dajmy na to w domenie poezji. Uprzywilejowana, bez mała „królewska” pozycja takich poetów, jak Andrzej Sosnowski czy Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki nie byłaby możliwa bez wsparcia krytycznoliterackiego. Mamy twórców podziwianych i szanowanych, i jednocześnie lekceważonych, poniekąd słusznie, przez biznes wydawniczy (to np. casus Adama Wiedemanna). Przy okazji – w ostatnich latach zaznaczyła się ta oto prawidłowość, że duże oficyny nie troszczą się już o „honor domu”. Gdzie te piękne czasy, kiedy to Wydawnictwo W.A.B. wspierało ekskluzywną prozę Magdaleny Tulli (ostatnią swoją książkę, Włoskie szpilki, Tulli opublikowała w wydawnictwie – nomen omen – Nisza). Wracając do pytania – oczywiście najsilniej i najskuteczniej „namaszczają” czytelnicy, którzy przecież głosują swoimi portfelami (przy kasie w księgarni).

W tym głosowaniu często wygrywają ci, którym rozgłos zapewnili specjaliści od marketingu. Po sukcesie Masłowskiej hasłem reklamowym stało się nazywanie książki „pierwszą” w jakiejś kategorii. Mieliśmy też wysyp polskich „odpowiedników” – w tym, między innymi, polską Bridget Jones. Dostrzega Pan jakieś nowe tendencje w tym zakresie?

Zabiegi, o których pani mówi, są stare i zużyte. Dość przypomnieć, że od „sensacyjnego” (cudzysłów konieczny) debiutu Doroty Masłowskiej minie za chwilę 10 lat, a od poszukiwania polskiej Bridget lat 15. Sądzę, że repertuar chwytów promocyjnych jest mniej więcej stały; jakichś nowych, niekonwencjonalnych sztuczek nie spostrzegłem. 

Po roku 1989 pojawiła się w Polsce dyskusja na temat nie tylko literatury, ale i krytyki. Zmiany w statusie krytyka ujawniają się już w samych tytułach książek o charakterze krytycznoliterackim – swoją nazwał Pan Zawód: czytelnik, a Anna Legeżyńska ma na swoim koncie publikację zatytułowaną Krytyk jako domokrążca. Kim jest, albo kim być powinien, współczesny krytyk?

Krytyk literacki nie może już świadczyć usług dla ludności w dawnym rozumieniu – kiedy czytał jako delegat publiczności kulturalnej i był zobowiązany do dostarczenia sprawozdania z lektury. W zależności od wymowy owego sprawozdania czytelnik podejmował decyzję: warto lub nie warto przeczytać. W epoce późnej nowoczesności, w społeczeństwie konsumpcyjnym, gdzie każdy czyta, co chce i jak chce, dawna pozycja krytyka jest nie do utrzymania. Trzeba zapomnieć o funkcji pasa transmisyjnego – czy to pomiędzy ruchem wydawniczym i publicznością, czy to między światem pisarzy i światem czytelników. Obawiam się, że potrafię odpowiedzieć tylko negatywnie – to znaczy, wiem, kim być nie mogę, a także nie chcę. Ale czy moje (i innych współczesnych krytyków) kłopoty z tożsamością mogą być dla kogoś interesujące? Nie sądzę. Może tylko jedna uwaga: formułę „zawód: czytelnik” należy traktować historycznie. Proszę pamiętać, że ukułem ją w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku. To był zupełnie inny czas, z dzisiejszej perspektywy widać, że przebogaty i wielce obiecujący, po prostu dobry czas dla literatury zwanej piękną i osób – takich jak ja – wokół niej się krzątających. Byłem podówczas przekonany, że moje pisanie o polskiej prozie jest potrzebne, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na eksperta w tej dziedzinie. O tym, że mi się nie ubzdurało, niech świadczy liczba i rozmaitość czasopism, w których pojawiły się pierwodruki tekstów, jakie później wypełniły moją książkę.

Liczba czasopism, w których mógł wypowiedzieć się krytyk, znacznie się zmniejszyła. Przeglądając Pospolite ruszenie pod redakcją Piotra Mareckiego, czy zaglądając na internetową Witrynę Czasopism, można tylko ze smutkiem kiwać głową…

Bez wątpienia „złoty wiek” czasopiśmiennictwa mamy za sobą. Ale też wyznam pani, że duszę mam rozdartą. Nie wiem, co lepsze: wiele tytułów bez czytelników, czy mniej tytułów z czytelnikami. Przecież zapaść, która ujawniła się ok. roku 2000, właśnie na tym polegała – zaczęliśmy liczyć tych, którzy nas czytają, potrzebują. No i okazało się, że jesteśmy – autorzy i redaktorzy – dramatycznie osamotnieni. Zapaść czasopiśmiennicza jest szczególnie dotkliwa dla krytyki literackiej, co najmniej z dwu powodów. Po pierwsze, niepodobna dyskutować o nowościach wydawniczych, kiedy od ukazania się książki do jej omówienia mija rok albo i dwa lata, a takie poślizgi to dzisiaj norma (większość ukazujących się obecnie kwartalników to w istocie nieregularniki). Po drugie, w krytyce literackiej – jestem o tym święcie przekonany – ilość przechodzi w jakość. Ze stu napisanych przez różnych autorów (w niewielkim przedziale czasu) szkiców czy esejów można wybrać pięć wyśmienitych i wykorzystać w każdej antologii. Jeżeli ktoś para się głównie recenzowaniem, w ciemno założyć można, że jego (jej) czterdziesty czy pięćdziesiąty tekst będzie naprawdę mistrzowski, także do wykorzystania w każdej antologii, do pokazywania pretendentom, jak to się powinno robić. Sęk w tym, że gdzieś owa jakość musi się wykuwać. Mówiąc najprościej, trzeba publikować, i to regularnie; jeśli nie raz w miesiącu, to dwa razy na kwartał koniecznie.

Ciekawym zjawiskiem na gruncie krytyki jest powstanie fenomenu recenzentów – amatorów, publikujących w Internecie. Blogi książkowe cieszą się zainteresowaniem odbiorców, a ich autorzy – autorytetem, którym coraz rzadziej obdarzani są specjaliści. Skąd ta nieufność wobec zawodowców?

fot. Piotr Przytuła
W latach 90. istniała jeszcze opozycja: amator – zawodowiec. Dziś jest to dystynkcja nie do utrzymania – mój głos znaczy dokładnie tyle samo, co głos anonimowego blogera. Pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z panią: blogi recenzenckie wcale nie są potrzebne odbiorcom (konsumentom), lecz biznesowi wydawniczemu. Sukces sieciowej krytyki wynika nade wszystko z lęku przed opiniodawczą zapaścią, przed ciszą. Z powodów wizerunkowych duże oficyny wydawnicze, choć te średnie także, nie mogą przyznać się do tego, że ich produkty trafiają w konsumencką próżnię. Ktoś musi potwierdzać sens ich wysiłków, zapewniać, że książka żyje i jest atrakcyjna. Dlatego z taką ochotą posyłają egzemplarze recenzyjne (tzw. gratisy) każdemu, kto się do nich zgłosi. Owa praktyka (nazwijmy ją krytyką obywatelską – per analogiam do dziennikarstwa obywatelskiego) to swoisty crowdsourcing, czyli nieformalne, poniekąd utajone powierzanie zadań anonimowej społeczności, eliminujące z rynku licencjonowanych rzemieślników. Nie kryję, że myślę tu o sobie, roszczeniowo i egoistycznie… trochę jak działacz Samoobrony przywiązany do własnego PGR-u. Oczywiście żartuję, acz może nie do końca.
 
Niezwykle opiniotwórczy są również celebryci – ich jednozdaniowa sugestia zmienia oblicze listy bestsellerów. Krzysztof Biedrzycki poddał natomiast analizie kwestię bytowania krytyków w telewizji i udowadnia, że ci, którzy pojawiają się w tym medium stają przed koniecznością dostosowania się do jego wymogów. Czy zostanie medialnym ekspertem pomaga krytykowi rozwinąć skrzydła?

Sama pani widzi, jak szybko zmieniają się porządki w kulturze. Wspomniany przez panią Krzysztof Biedrzycki wygłosił swój tekst na konferencji w r. 2006 (wydrukowany w książce zbiorowej z datą 2007), pięć czy sześć lat później zupełnie nieaktualny. Gdzie te audycje telewizyjne poświęcone nowościom wydawniczym? Nie ma ich od dawna… Wnikliwie analizowany przez Biedrzyckiego program Kazimiery Szczuki i Krzysztofa Kłosińskiego spadł z anteny TVN-u bodaj w tej samej chwili, w której mogliśmy przeczytać artykuł Krytyk w telewizji. Ale mniejsza o komercyjny TVN. Zapytajmy, dlaczego telewizja publiczna, w tym TVP Kultura, od lat nie ma sensownej audycji literackiej. Skandal? Niekoniecznie – raczej prawda o naszych ponurych czasach, postliterackich raczej. Pani pytanie o medialnego eksperta – obawiam się – wisi w próżni. 

Dziękuję za rozmowę.