piątek, 28 października 2011

„Staram się robić delikatną rozróbę w języku polskim”. Z Wojciechem Kuczokiem rozmawia Daria Bruszewska

W recenzjach Pana książek często wskazuje się, jako jedną z zalet Pańskiego pisarstwa, „słuch językowy”. Mówi się, że dobry socjolog odruchowo zagląda ludziom w okna, a co robi pisarz? Podsłuchuje Pan ludzi w autobusach, na przystankach, w sklepach?
fot. Piotr Przytuła
Ja nawet nie wiem, co to jest „słuch językowy”. Uważam, że jeśli ktoś ma słuch muzyczny, to ma też słuch do języka – w pisaniu chodzi o to, by uzyskać muzyczność frazy. Ja muzykiem nie zostałem ze względu na swoje lenistwo i niechęć do wielogodzinnych ćwiczeń, ale jakieś podstawy przez siedem lat edukacji nabyłem i improwizuję sobie terapeutycznie na pianinie każdego dnia – ku zniechęceniu sąsiadów. Poza tym to jest moja zemsta za to, że operatorzy rozmaitych wiertarek, kosiarek i pił tarczowych napierdalają od bladego świtu – by zacytować klasyka. Mszczę się muzyką na hałasach świata. Do języka natomiast mam podobny stosunek jak do muzyki. Ważne jest, by w tekście – nawet pisanym prozą – był słyszany rytm, by była to proza dźwięczna, by była czymś w rodzaju pieśni. Dlatego właśnie czytam na głos to, co napiszę i bardzo dbam, żeby rozmaite rejestry polszczyzny w moich tekstach się znalazły, żeby się przenikały. Wykorzystując swój muzyczny słuch staram się robić, zgodnie z zaleceniem Mariana Pankowskiego, delikatną rozróbę w języku polskim.

Nieprzypadkowo zapytałam o podsłuchiwanie w sytuacjach codziennych. Jest Pan przecież fanem Białoszewskiego…
O tak, on miał bardzo wyczulony słuch na mowę potoczną. Lubię go bardzo, bo on to doskonale wyłapywał i wskazywał możliwość korzystania z gotowców. Kiedy znajduję się w takiej „wymuszonej” sytuacji komunikacyjnej – na przykład kiedy jestem w środku pojazdu komunikacji miejskiej, w którym nie mogę czytać, bo chłopaczki wracają z zawodówki albo z uniwersytetu (ja nie widzę już specjalnych różnic), albo jadą jacyś robociarze, albo babony wracają z hipermarketu, to muszę odłożyć książkę i w jakiś sposób spożytkować ten czas. Kiedy jestem skazany na czterdzieści minut słuchania takich najniższych rejestrów języka, jakiejś plugawej mieszaniny gwary z jakimś językiem nieistniejącym, a przejętym chyba z mediów, przedziwnej hybrydy, w której występują hiperpoprawności i najplugawsza odmiana zwulgaryzowanej gwary, to staram się jednak słuchać, by wyłapać choć jedno zdanie, którego sam bym nie był w stanie skonstruować. To jest mi czasem potrzebne, kiedy w moich fabułach występują postaci z tego motłochu językowego – że tak to nazwę. Kiedyś zaglądałem na moją ulubioną stronę internetową – „Miejski słownik slangu”, ale tam czasem pojawiają się konstrukcje dość sztuczne, raczej rzadko używane, jednorazówki, a w autobusach mam do czynienia z tym językiem prawdziwym, żywym. Czasem wyłapuję coś nowego, a po miesiącu zauważam, że to się rozpanoszyło w polszczyźnie. To jest bardzo ważne, żeby mieć kontakt właśnie z takim językiem, żeby się nie zamykać na strzeżonym osiedlu polszczyzny wysokiej, bo nie będę miał pojęcia o tym, co się dzieje za płotem.

fot. Piotr Przytuła

Wydaje mi się, że właśnie takie podejście do tworzywa, jakim jest język, sprawia, że lepiej, pełniej opisuje się rzeczywistość . Jesteśmy w Olsztynie, jednym z najważniejszych punktów na mapie „Prozy Północy”, a więc literatury, dla której właśnie próba opisu rzeczywistości była kwestią kluczową. Warto więc chyba zapytać o to, co hasło "literatura zaangażowana", pojawiające się często w zestawieniu z Pańskim nazwiskiem, oznacza dla Pana? Czy utożsamia Pan swoją prozę z tym określeniem?
Jak pisałem „Gnój”, to był on rzeczywiście bardzo zaangażowany. W ścisłym sensie. To była książka, która odkrywała problem zamiatany pod dywan i przełamywała zmowę milczenia, poruszała temat tabu… Miała ambicję, żeby zmienić świat. I w pewnym sensie się to udało. Pozwoliłem na to, by „Gnój” zaprząc do kampanii społecznej przeciw przemocy w rodzinie. Kiedy pisałem „Senność”, to była ona w pewien sposób zaangażowana, bo była książką, która miała stać się karykaturą IV RP i być głosem szyderczym, poświęconym temu rodzajowi zbydlęcenia mentalnego, które ogarnęło elektorat Kaczyńskich i doprowadziło do tego, że się źle czułem w tym kraju i zrobiło mi się w nim duszno. Powieści są jednak tylko dwoma przykładami, bo w opowiadaniach wybiegałem w stronę fikcji i folgowałem wyobraźni. W „Spiskach” także odbiegłem bardzo daleko od tego modelu literatury zaangażowanej. Sądzę zatem, że w skali mojego pisania, jeżeli uda mi się coś jeszcze napisać, wspomniane wcześniej powieści pozostaną epizodem literatury zaangażowanej.
Cytował Pan wcześniej klasyka w osobie Koterskiego, więc chciałabym porozmawiać także o innej Pana miłości – kinie. Ostatnio mniej się Pan nim chyba zajmuje?
Nie… oglądaniem się zajmuję! Poza tym siedzę teraz nad scenariuszami – jeden, tworzony z Magdą Piekorz, już skończyłem, nad drugim pracuję z Maćkiem Pieprzycą. Przyjdzie czas, że te filmy będą w realizacji i wtedy…
Wtedy będzie widać, czym się Pan zajmował…
O właśnie!
Przed nami sezon premier. Czeka Pan na jakąś? Spodziewa się Pan, że uda się Panu doświadczyć tego, co lubi Pan w filmach, a więc „dotkliwości”?
Właśnie boję się, że ten nowy film Smarzowskiego może być zbyt dotkliwy. Bardzo nie lubię oglądać scen gwałtów na kobietach, a ten film się taką sceną rozpoczyna i bardzo w nie obfituje, więc to będzie zderzenie z nadmiarem dotkliwości. Bardzo chętnie wybiorę się na „Daas”, bo to, że chłopak nie sięga po temat z gazety, ale cofa się wiele lat, by zrobić film kostiumowy o jakimś mistyku, że przełamuje wiele tendencji – to jest warte uwagi. Poza tym Jakub Socha napisał o tym sporo dobrego, a to jest w tej chwili jedyny krytyk filmowy, któremu ja ufam – szanuję może pięciu, a ufam jednemu. Bardzo dużo sobie obiecywałem po debiucie Bartka Konopki, a on ma złe recenzje. To jest taki krwią napisany scenariusz o chorobie psychicznej ojca, poza tym związany z górami, więc byłem bardzo ciekaw. Nie podobał mi się film „Kret” – potwornie schematyczny, wpisany w takie gazetowe zapotrzebowanie. Nie rozumiem tych entuzjastycznych ocen krytyków. Chyba nie było zbyt dobrze w Gdyni w tym roku. W ubiegłym roku tam byłem i mogłem się na bieżąco przekonać, że nic ciekawego się nie dzieje, a teraz dałem się trochę nabrać krytykom. Kto w tym roku wygrał ten Festiwal?
Skolimowski?
Ach, no właśnie. To jest skandal. To jest tak grafomański film, to było straszne, to był jeden z najgorszych filmów, jaki oglądałem w polskiej reżyserii. Diagnoza jest niepokojąca: takie stare dziady nabierają na swoje głodne kawałki nie tylko krytyków, ale i młodych studentów, filmoznawców, którzy myślą, że to jest wybitne dzieło, jak bosy Arab gania po śniegu. Nie wiadomo gdzie – bo tu Mazury, a tu jakieś wodospady w Norwegii… On zrobił kilka fajnych filmów. Na studiach.
Występuje Pan w podwójnej roli: pisarza i scenarzysty. Wygodniejszy jest język filmu czy język literatury?
Język literatury jest wygodniejszy, bo jestem w nim samodzielny, mogę robić z nim, co mi się podoba. Film mnie dyscyplinuje do tego, by opowiadać obrazami. Miałem z tym zawsze kłopot, więc teraz już scenariuszy nie piszę sam. Piszę je w duetach z reżyserami. Nie chciałbym, żeby powtórzyła się sytuacja, która miała miejsce w przypadku „Senności”. Ten film był przeładowany dialogami – nieskróconymi, niezredagowanymi. Być może położyłem ten film zupełnie i to prawdopodobnie dlatego, że nie było nikogo, kto by mógł ten scenariusz skrócić.
Czas na chwilę rozmowy o górach. W Pańskiej twórczości, czego najbardziej dowodzą „Spiski”, góry są miejscem inicjacji bohatera. Czy doświadczenia górskie czynią człowieka pełniejszym, doroślejszym?
Hmm… To jest ciekawe… Pani tu chyba trafiła w jakąś moją tajemnicę… Ja mężczyzną stałem się, w jakimś sensie, dzięki górom. Nie w takiej sytuacji, jaką opisuję w mojej powieści, czyli sytuacji bohatera, którego gdzieś na polanie rozprawicza Cyganka, ale w takim sensie, że ja bardzo długo nie potrafiłem znaleźć sposobu na przejście ze stanu chłopięcości do stanu męskości. Brakowało mi takiej niszy w życiu, w której mógłbym stać się mężczyzną, robić coś męskiego w takim potocznym rozumieniu. Góry mi to umożliwiły. Nagle okazało się, że te cechy, również fizyczne, które nie bardzo potrafiłem spożytkować w życiu codziennym, tam okazały się idealne. W jaskiniach moja ówczesna, bardzo wątła postura, okazała się przydatna, bo się mieściłem w ciasnotach, kondycja i taka pajęcza sylwetka sprawiły, że dobrze się wspinałem. I to już była taka męska przygoda. Męska, a nie chłopięca. I to mnie wiele nauczyło, bo to było takie zastępcze wojsko.
Od wojska się Pan wymigał…
Tak, to było jeszcze w tych czasach, kiedy musiałem się wymigiwać. Brakowało mi jednak takiej przygody, która nakazałaby mi się stać facetem. Tu już mamusia nie spakuje kanapek do plecaka, tylko trzeba samemu o siebie zadbać na jakiejś wyprawie. To mi na pewno pomogło dojrzeć. I pewnie dlatego tym moim bohaterom w podobny sposób przekazuję te cechy.
Jeśli już mówimy o kategorii męskości, to chciałabym zauważyć, że mężczyźni, którzy pojawiają się na kartach Pana książek, są inni od tych wzorów, którymi karmi nas kultura. Nie są wzorami męskości. Poza tym, czytałam gdzieś, że nie lubi Pan pojęcia „ojczyzna”. Czy świat urządzony przez kobiety byłby lepszy?
Tak, myślę, że byłby. Zobaczymy zresztą. Może doczekamy takich czasów. Jestem zachwycony wynikami wyborów. Są one wyśnione. Do Sejmu dostaje się transwestyta, kobieta ma być marszałkiem… Tak, to jest ta droga, dzięki której czułbym się bezpieczniej. Nie lubię słowa ojczyzna, nie lubię słowa naród… Trudno mi jednak orzec, na ile to płynie ze mnie samego, z mojej refleksji z czasów przed IV RP, a na ile jest to skażone zarazą Kaczyńskości. Pisiory obrzydziły tyle słów w języku polskim… Nawet słowo „patriotyzm” próbowali obrzydzić do tego stopnia, że teraz wiele młodych osób zastanawia się, czy to nie obciach być patriotą. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy ten model patriotyzmu wprowadzony przez PiS przyczynił się do tego utrwalenia we mnie niechęci wobec tego dyskursu żołnierza – patrioty. Kiedyś tak sobie pomyślałem i dość zgrabnie ująłem to w wywiadzie dla Wodeckiej, że w matczyźnie nikt by nie biegał z karabinem, tylko by sobie podlewano kalafiory w ogródku.
Chciałabym na koniec powrócić jeszcze do wątku słuchania. Kiedy ostatnio powróciłam do opowiadania o doktorze Hauście, pomyślałam sobie, że właściwie każdy pisarz ma, a może powinien mieć, coś z doktora Hausta. Musi umieć wysłuchiwać opowieści, sankcjonować je, sprawiać następnie, by jego historie stawały się przypisami do życia innych osób. Czuje się Pan czasami jak ten bohater udzielający swoistego rozgrzeszenia?
Jestem skrajnie egocentryczny, podobnie jak, wbrew pozorom, doktor Haust, który pod pozorem monologu terapeuty, mówi sam do siebie i o sobie… O kimkolwiek by nie opowiadał, mówi tak naprawdę sam o sobie. Nie mogąc sobie poradzić z tym moim skrajnym egotyzmem, znalazłem sposób, w jaki mógłbym to skanalizować twórczo. Stałem się pisarzem. Moje oszustwo polega na tym, że opowiadam ludziom pewne historie i im się wydaje, że opowiadam o nich, a tak naprawdę opowiadam o swoich wewnętrznych rozterkach i sam siebie terapeutyzuję.

fot. Piotr Przytuła

To z tego powodu potrzebny był podtytuł w „Gnoju” – „Antybiografia”? Chciał Pan uniknąć podejrzeń, że mówi sam o sobie?
W tym wypadku było to podyktowane względami gatunkowymi. To była taka książka, w której było trochę sagi rodzinnej, takiego skowytu ofiary. Ponieważ to wszystko układało się w jakąś całość biograficzną, a to była moja pierwsza powieść, chciałem uniknąć takiej sytuacji, w której krytyka odczytałaby to jako wypowiedź autobiograficzną, wprost. Nie chciałem, żeby myślano, że opisuję swoje straszne dzieciństwo, lecz by mówiono, że oto pisarz Kuczok napisał taką powieść grając formułą biograficzną… Teraz też umieściłem podtytuł, ale jest on hołdem złożonym Pankowskiemu, który jest dla mnie najważniejszym pisarzem dwudziestego wieku, autorem jednej z najlepszych książek napisanych polszczyzną. „Matuga idzie” nosiła podtytuł „Przygody”. Inną doskonałą książką jest „Smagła swoboda” – dla mnie jest to poemat prozą, „Pan Tadeusz” w wykonaniu Pankowskiego. To cudowne, że mamy poza kanonem lektur takie książki, które można odkrywać i które nie są zarzynane przez zidiociałych polonistów.
Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę Panu kolejnych odkryć.