Czym jest powieść akademicka? To termin, który jest mało znany, a takich wątków można doszukać się w Ku słońcu.
fot. Piotr Przytuła |
Marzę od paru lat, by napisać powieść akademicką. Mieliśmy numer dwumiesięcznika „Pogranicza” poświęcony literaturze akademickiej. I wtedy odbyła się duża dyskusja w ramach „Targów Książki Naukowej”, podczas której zadawaliśmy wprost pytanie: dlaczego nie ma w Polsce nurtu powieści akademickiej? Takiego znaczącego. Dużego. Bo oczywiście powstają powieści, które są osadzone w tym środowisku, ale nie są szerzej znane. Odbiegają od podstawowego wzorca, uprawianego na przykład przez Davida Lodge’a. I oczywiście zastanawialiśmy się nad tym, w czym tkwi problem? Czy w przedstawianiu doktryn? Przecież w Polsce też te doktryny wędrują, od postmodernizmu zaczynając 20 lat temu, poprzez feminizm, studia gender, dyskusje pomiędzy postawą konserwatywną a progresywną. To wszystko się też w Polsce dzieje, więc z tym chyba nie byłoby problemu, z napisaniem powieści, która dotyczyłaby dyskursu humanistycznego oraz postaw ludzkich wobec tego dyskursu.
Może rzecz w ironii? W naszej nieumiejętności dystansowania się do środowisk, w których żyjemy. Bo powieść akademicka jest powieścią środowiskową. Jest najczęściej powieścią z kluczem. W związku z tym można w niej odnaleźć prawdziwe osoby, prawdziwe konflikty, prawdziwe słabości. I oczywiście nie jest to pogląd literaturoznawczy tylko potoczny, ale może to jest tak, że nie stać nas na to, żeby krytycznie, z dystansem, ironicznie, opowiedzieć o środowiskach, w których żyjemy. Często więc profesorowie, którzy mają inklinacje do literatury, mówią, że napiszą te powieści, kiedy będą już na emeryturze.
W programie, w którym podąża Pani śladami bohaterów „Ku słońcu”, padają z Pani ust słowa, że nie miała Pani odwagi napisać obszernej powieści akademickiej. Dlaczego?
To nie jest kwestia braku odwagi, chociaż rytm życia akademickiego w Polsce jest taki, że trzeba by się liczyć z odrzuceniem, z ostracyzmem, ze złymi reakcjami na sarkastyczne uwagi, ironiczne wizerunki, a tylko takie są nośne w tej konwencji. Nie można napisać laurki środowisku, w którym się żyje, bo to mijałoby się z celem. Natomiast ja nie robię tego ze strachu przed odrzuceniem, bo doświadczenie bycia dyrektorką Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa jest wystarczająco traumatyczne i to doświadczenie łączy się właśnie z izolacją, jakiej najśmielszy powieściopisarz dla samego siebie nie zaprojektuje. W związku z czym nie mam już nic do stracenia. To jest moment biograficzny, w którym mogę napisać każdą powieść, weszłam w apogeum wieku średniego, o nic nie zabiegam, stać mnie na dystans wobec samej siebie. Myślę natomiast, że do tej pory nie uporałam się z rożnymi innymi, formalnymi, artystycznymi wyzwaniami. I myślę też, że muszę wciąż szukać takiej konwencji, która jest na przecięciu – to mnie najbardziej bawi. Czyli kiedy piszę powieść z elementami powieści akademickiej, to jednocześnie jest to wciąż powieść o historii miejsca. Kiedy pisałam Bambino, czyli powieść o historii miejsca, to jednocześnie była to powieść o miłości. Podkreślam, choć nie jest to specjalnie odkrywcze, że i powieść akademicka jest bardzo często powieścią o miłości, opisującą zetknięcie świata profesorskiego ze światem studenckim, czyli jest powieścią przekraczającą tabu, wyciągającą na światło dzienne rzeczy, które czasem chcielibyśmy ukryć. Ja to wszystko staram się zrobić. I na przykład w Ku słońcu, w głównym wątku Małgorzaty i jej ucznia – doktoranta, zawarty jest ten przewrotny pomysł, żeby opisać nie profesora wprowadzającego w życie studentkę, tylko żeby opisać profesorkę, mająca dobrą relację ze swoim doktorantem. Dobrą, czyli nie taką, która oparta jest na rodzaju eksploatacji erotycznej, czy czerpaniu z autorytetu i ułatwianiu sobie kariery, tylko jest to relacja, która oparta jest faktycznie na miłości. W ten sposób, drobnymi gestami narracyjnymi, staram się przekraczać konwencje. Wobec tego nie wiem, czy napiszę kiedyś taką powieść, która będzie w pełni akademicka w tych standardach, które też już są jakąś zamykającą się konwencją.
fot. Piotr Przytuła |
Czy rezygnacja z autobiografizmu w powieściach ma przełożenie na to, że zaczęła Pani pisać bloga, że jest Pani „dostępna” on-line i w pewien sposób, to „kobiece” pisanie jest kompensowane w innej formie?
Właśnie nie. Faktycznie to jest bardzo cenna obserwacja, z którą muszę się uporać, na obecnym etapie swojego pisarstwa, ale także życia. Bo jest naturalnym odruchem, że kiedy się zaczyna pisać, to jest to pisanie zwykle autobiograficzne i dość wprost, nieprzetworzone.
Natomiast mi się wydało w jakimś momencie, że muszę wskoczyć na to inne piętro, piętro, gdzie fikcja zaczyna opowiadać o rzeczach dla mnie ważnych. Że to za łatwe już dla mnie – opowiadanie po prostu o swoich przeżyciach. Ja opowiedziałam już o nich blisko 20 lat temu w książce, która nie była szerzej znana – Miasto-ja-miasto. I jeżeli ktoś szuka okruchów mojej biografii, to najłatwiej tam je znajdzie. Natomiast potem zaczęłam stawiać sobie zadania fabularne i szukać opowieści, które by mnie reprezentowały, ale nie prezentowały.
Mam wielką pokusę napisania powieści autobiograficznej i jeśli mówimy o odwadze, to to jest ten punkt, gdzie zaczyna działać brak odwagi, ponieważ tu musiałabym być zupełnie bezkompromisowa. Bo kiedy się dochodzi pięćdziesiątki, nie wypada już iść na kompromisy i taka powieść dużo by mnie kosztowała, ale nie tylko mnie. Bo ja z myśleniem o autobiografii mam problem. Nie z odsłanianiem siebie, tylko z odsłanianiem ludzi wokół. Autobiografia nie dzieje się w próżni. Opowiadając autobiograficznie trzeba opowiedzieć o swojej rodzinie, o ludziach bliskich, o swoich dzieciach. Nie jestem na to gotowa. Wydaje mi się, że tu jest zasadnicza bariera, która mnie powstrzymuje, ale pewnie kiedyś przestanie powstrzymywać.
Natomiast blog też jest oczywiście konwencją i to jest dla mnie granica pomiędzy nieosłoniętym zwierzaniem się a znalezieniem języka dla opowieści, który będzie językiem dobrej komunikacji, nie kłamstwa, nie wdzięczenia się do odbiorców, ale jednocześnie komunikacji, która zakłada, że po obu stronach wiemy, że to nie będą zapiski z mojego codziennego makijażu, tylko będę pisać tam o rzeczach, które uważam za ważne. Nie tylko dla siebie. Blog właściwie bardziej zastępuje mi publicystykę niż pamiętnik. To miejsce ujawniania poglądów, a nie miejsce zwierzania się.
Ośrodki akademickie coraz częściej dają możliwość w różnej formie, czy to studiów podyplomowych, czy kół zainteresowań, czy instytutów, zgłębiania zagadnień z zakresu gender studies. Dlaczego rośnie zainteresowanie tą szkołą/tą myślą?
To jest dość naturalny odruch w związku z tym, iż każdy z nas identyfikuje własne „ja” przez role płciowe. I w rożnych momentach życia kwestia identyfikacji płci, konstruowania płci jest ważna. I w dzieciństwie i w młodości, czy może zwłaszcza w młodości. Myślę, że dlatego to tak bardzo interesuje studentki, studentów. To jest moment, kiedy zadajemy sobie: pytania kim chce być, jaką rolę pełnić? Czy płeć mnie ogranicza, czy płeć coś mi otwiera? I to jest zasadniczy powód – zainteresowanie, które w centrum stawia „ja” i ono akurat w studiach gender w Polsce, jak i na świecie, jest tym pytaniem zasadniczym, gdyż pytając o płeć, pytamy o tożsamość, o to, kim jest jednostka.
Drugim powodem jest to, że studia humanistyczne niezmiernie się sfeminizowały w Polsce i kobiety zaczynają pytać o to, czy są reprezentowane w dyskursie humanistycznym, w literaturze? Ponieważ kanony uniwersyteckie, historyczne, krytycznoliterackie są kanonami z przewaga męskich tekstów, a programy gender nastawione są na literaturę kobiecą, na kobiety w literaturze i to kobietą interesują się bardziej niż konwencją.
Co nam daje umiejętność „genderowego” czytania/spojrzenia na literaturę?
Zyskujemy egzystencjalnie – jeśli jesteśmy kobietami. Problem może się pojawić, jeśli przyjmiemy tylko optykę feministyczną, bo to może odciąć inne aspekty postrzegania literatury. Dlatego zawsze podkreślam, że najlepiej jest czytać interdyscyplinarnie.
fot. Piotr Przytuła |
O tym problemie piszę w mojej książce Gender dla średnio zaawansowanych, która jest zapisem wykładów przeprowadzonych na Uniwersytecie Szczecińskim. Takie czytanie pomaga na szersze spojrzenie także na świat polityki, świadomości, społeczeństwa. Niebezpieczeństwo pojawia się właśnie, gdy czytając poszukujemy „tylko” np. niedoli kobiet. Gdy czytamy jednowymiarowo, a tak może się stać, gdy zamkniemy się na inne dyskursy. Genderowe czytanie powinno pomóc nam to zjawisko zrozumieć, zmienić strukturę myślenia, nauczyć doświadczać przez płeć. Nie żyjemy bez płci, nasze doświadczenie to jej doświadczenie.
W ostatnich latach niezwykle popularny stal się dyskurs tożsamościowy, co niewątpliwie w dużej mierze zawdzięczamy dynamicznemu rozwojowi myśli feministycznej. Czy nadal, jak nazwał to Lippmann „obrazy w Głowie”, czyli stereotypy, nie pozwalają nam „wyjść” poza pewne schematy w postrzeganiu Innych? Czy Inny-Feministka, został już „oswojony”?
Widzimy wokół siebie zmiany społeczne, kulturowe; obserwujemy przesunięcia w dyskursie płci. Z drugiej strony ciągle mamy do czynienia z „metodą dyscyplinowania” – sięgam tu po termin Foucaulta – której ulegamy i która nadal jest niezwykle skuteczna, bo określa nas przez „deficyty osobiste”. Obraz feministki jako Innego jest obecny ciągle, chociażby w kulturze masowej, ale obok pojawia się nowy obraz „normalnej” feministki. Co jest związane z pojawianiem się mainstreamowego obrazu kobiety-feministki, jako tej wyznaczającej nowe ścieżki, którymi feministki i kobiety nowoczesne „masowo” powinny podążać.
Jak rozwija się ruch feministyczny w Polsce? Pojawiają się zarzuty, że feministki w Polsce nie potrafią się jednoczyć, centralizować, działać razem, że brak im wspólnych spraw? Jaki jest Pani pogląd jako jednej z najważniejszych postaci rozwoju polskiej myśli feministycznej na tę kwestię?
Feministki mają dużo do zrobienia także w państwie, między innymi dlatego, że jesteśmy przekonani, że jest równość. Liberalizm znosi problem płci. Mówi nam, że nierówności nie ma, więc nie ma się nad czym zastanawiać, ten problem nie istnieje.
fot. Piotr Przytuła |
Organizacje kobiece faktycznie są w rozproszeniu, ale istnieją, działają, maja swoje zadania. Nie możemy ich obwiniać za to, że nie reprezentują kobiet w szerszym rozumieniu tego słowa. Tu pojawia się problem świadomości kobiet w Polsce co do tego, że ich sprawy powinny być reprezentowane. W rozbudzeniu takiej świadomości może pomóc znajomość chociażby wspomnianej wcześniej problematyki gender studies.
Ale obecnie znajdujemy się w impasie. Z jednej strony wiemy, że liczy się obecność medialna, z drugiej ta obecność marginalizuje działania oddolne, godzi w poczucie sprawiedliwości (bo aktywne od lat środowiska nie komponują się dobrze z politycznymi decyzjami i powstającym salonem feministycznym) i w pewnym sensie „zakrywa” nierozwiązane problemy kobiet w Polsce. W obecności medialnej tkwi także pułapka zaufania sztucznym światom. Choć bez nagłośnienia żadna sprawa współczesnego świata nie zostanie rozwiązana, samo nagłośnienie nie rozwiązuje żadnej sprawy…