Wielokrotnie wspominał Pan, że Pana zdaniem w polskiej literaturze to poezja, nie proza, ma szansę na pełnienie pewnego rodzaju ocalającej funkcji, że we współczesnej, postliterackiej rzeczywistości to poezja jest literatury przyszłością i nadzieją.
W moim przekonaniu poezja jest i przeszłością, i teraźniejszością, i dlatego też jest przyszłością. Ujmując rzecz najprościej - wydaje mi się, że kiedy robi się przeglądy rzeczy najbardziej interesujących w Polsce, utworów, które reprezentują pewien, w cudzysłowie, poziom warsztatowy albo wyrastają ponad ten poziom, skupiają uwagę jako utwory artystyczne, a nie przedmioty społecznej komunikacji, to najzwyczajniej w świecie poezja jest silniejsza. To poeci podtrzymują tradycję silnej, a nawet ośmielę się powiedzieć – wielkiej literatury polskiej. To spostrzeżenie kogoś, kto uczestniczy w kapitułach nagród literackich i ma możność zobaczenia, ile nadchodzi ciekawej poezji. Myślę, że to nie jest spostrzeżenie kogoś, kto jest skupiony na poezji, jest stronniczym poezjofiołem.
|
fot. Piotr Przytuła |
Powiedziała pani, że żyjemy w społeczeństwie postliterackim – co z tego wynika? Z tego mogłyby wynikać następujące sprawy – literatura funkcjonuje jako przedłużenie pewnych dyskursów społecznych czy politycznych, ewentualnie bywa funkcjonalna, czyli używana w tym charakterze, tak czasami bywa, tak coraz częściej jest. Czasem, coraz częściej jest –jakiegoś rodzaju rozrywką, sposobem dostarczania przyjemności. To wszystko prawda, ale wydaje mi się, że w obu tych funkcjach, w obu rolach, literatura jest niekonieczna. Jako język opinii publicznej czy składnik opinii publicznej jest łatwo wypieralna i jest wypierana – przez języki skuteczniejsze, które się bez niej obywają. Jeśli chciałaby na tamte języki oddziaływać, musi wrócić do swojej artystycznej natury. Paradoks polega na tym, że literatura może być publicystyką o tyle, o ile potrafi być sztuką. Natomiast w funkcji rozrywki tym bardziej… Oczywiście, powiedziałbym, że ileś tam książek nadal może być bestsellerami, nadal może zyskiwać znaczną popularność, nie twierdzę, że nie będą zyskiwały, że w przyszłości nie pojawią się takie książki. Jest to jednak rodzaj przyjemności wymiennej na inne. Jeśli miałyby one być przyjemnością estetyczną, wyrafinowaną czy podnoszącą poziom wyrafinowania, to znowu muszą wycofać się z tego pierwszeństwa funkcji ludycznej i uprzywilejować funkcję artystyczną. Kiedy wracamy do literatury jako sztuki, to nie chciałbym powiedzieć, że poezja jest tutaj jedyną formą. Rzecz jasna, proza może funkcjonować jako – zresztą funkcjonuje, jasne, zdarza się, są świetne przykłady na to - myślę o tej przyszłości literatury jako przyszłości, paradoksalnie, starych, przeszłych ambicji artystycznych, dlatego że literatura przegrywa nie jako sztuka, literatura przegrywa na innych polach. Przegrywa z nowymi mediami, z nowymi sposobami dostarczania przyjemności i nowymi sposobami prowadzenia debaty publicznej. I tutaj gdzieś znajduję poezję jako kwintesencję tych artystycznych skłonności czy ambicji literatury.
Podkreślił Pan przed chwilą znaczenie pewnej ciągłości, kontynuowania przez poezję dawnych ambicji literatury, co zakłada dość istotną rolę tradycji. Jak Pan sądzi, których spośród dawnych twórców można uznać za patronów poezji najnowszej?
Trzeba wsłuchać się w poezję współczesną, żeby odkryć jej patronów. To pytanie jest trudne, ale dobre. Poezja zawsze, w pierwszej kolejności, ma coś do powiedzenia. Później oczywiście możemy stwierdzać, że tej poezji wydaje się albo ona chciałaby wierzyć, że jej patronem jest na przykład Tymoteusz Karpowicz. Wielu młodszych autorów, dzisiaj aktywnych uważa, że ten nieżyjący od kilku lat twórca jest dla nich jakiegoś rodzaju wzorem. To byłoby bardzo interesujące, bo to był bardzo ciekawy, chwilami wybitny, ekstremalnie nieprzejednany w swoich założeniach poeta. Jednak, jeśli mam być szczery, u niewielu znajduję Karpowicza. Są tacy – Joanna Mueller, także Joanna Roszak, poetka, która zyskuje popularność i uznanie, ale zyskuje je wtedy, kiedy staje się trochę mniej „karpowiczowska”, niż była wcześniej. Jeszcze pewnie paru innych, przede wszystkim z kręgu neolingwizmu. Niewielu. Poezja sama myśli, że inny z dawnych lingwistów, Witold Wirpsza, jest dla niej niesłychanie ważny, ale ten rodzaj eksperymentu myślowego i językowego, jaki jest charakterystyczny dla Wirpszy, jest naprawdę przeznaczony dla nielicznych, więc bywa bardzo rzadko uprawiany dzisiaj. Zdaje mi się więc, że rzeczywistymi patronami - dużo bardziej rzeczywistymi, są jednak tacy poeci jak Różewicz. Różewicz, przede wszystkim ze względu na tę wielką, późną fazę, zaczętą od Płaskorzeźby w 1991 roku, trwającą właściwie przez cały czas. Różewicz, który wplątał się w poezję współczesną po raz kolejny, albo może inaczej – to ona oplątuje jego, niż on się wplątuje w nią. Stał się takim ukrytym czy półjawnym, ale niesłychanie ważnym układem odniesienia. Ważna jest nie sama tylko wybitność tego, co robi, jego charakterystyczność, silny język, silny idiom, ale i tematyka. To on, oczywiście, już w latach sześćdziesiątych, kiedy mówiono przede wszystkim o awangardzie jako swoistym azylu, enklawie, wyodrębnieniu, oderwaniu, on zaś – będąc awangardą przesiąknięty – obserwował procesy, związane z rozwojem kultury masowej; przeczuwał, prognozował, gdyż kultura masowa występowała u nas w postaci zniekształconej. Teraz do tego powrócił, mając naprzeciw siebie kulturę masową w pełnym rozkwicie, ze wszystkimi jej zdobyczami i zagrożeniami – powiedziałbym, że raczej z zagrożeniami i spotwornieniami, niż zdobyczami. I to jest właśnie wspólne doświadczenie, także młodych autorów, nawet tych najmłodszych – zderzenie z kulturą masową, rozmaicie opisywane i waloryzowane, ale będące doświadczeniem wspólnym. Dlatego Różewicz jest bardzo ważny dla tej poezji. Wydaje mi się, że teraz oczywiście można byłoby poszukiwać takich punktowych odniesień. Chociażby w Wojaczku, jak próbowano mówić zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, ale należałoby może mówić o tym i dzisiaj, dlatego że Wojaczek od czasu do czasu wraca, u różnych autorów nawet chyba niewiedzących o tym, że są z Wojaczka. Wydaje mi się więc, że to także jest ważna postać. Dla niektórych poetów ważną rolę odgrywa Piotr Sommer, którego samego również można uważać za jednego z prototypicznych autorów nowej poezji. Dla niektórych ważny jest Ficowski, albo inaczej – ważna jest ta opcja, której Ficowski, a po nim również Sommer, a przed nim, powiedzmy, Ważyk, a gdzieś obok Białoszewski, jest reprezentantem. Opcja konwersacyjna. Nie jest łatwo ją zlokalizować, wydaje się usytuowana pomiędzy najsilniejszymi tradycjami – skamandrycką i awangardową. Wydaje się ona remedium zarówno na uroszczenia awangardy, jak i na pewne „ładności” Skamandra, jak również na patetyzmy rozmaitych klasycyzmów. Ficowski jest częścią tej konwersatoryjnej poezji, będącej ważnym sygnałem, impulsem, mobilizującej współczesnych. Poezji będącej ważnym zjawiskiem, które próbuje zarazem wciągać nas w tradycję i z pewnych jej elementów nas uwolnić. Potem można by mówić o wielu autorach, którzy „gadają” we współczesności, o Norwidzie, który bardzo często u różnych twórców się przewija, o autorach, których chciałoby się wyłączyć, a którzy wyłączyć się nie dają – o Miłoszu, który nie daje się wyłączyć Świetlickiemu, nowemu Polkowskiemu (w jego tomie Cień znajduje się bardzo interesujące nawiązanie do Świata. Poemów naiwnych Miłosza), ale jest też u różnych młodych autorów, którzy jakoś muszą sobie z tym wielkim cieniem dać radę. Należałoby się również zastanowić, co się stało – bo pozornie nic się nie stało – z tradycją Nowej Fali, która musiała być na początku lat dziewięćdziesiątych jakoś neutralizowana. Pamiętna recenzja Karola Maliszewskiego, „Podróż zimowa przez ziemię ognistą”, w której brał pod obcasy nowe wówczas książki Barańczaka i Zagajewskiego, ustawiała sprawę, zawierała deklarację niezainteresowania Nową Falą, która patronowała poezji zaangażowanej lat osiemdziesiątych. Z tym że pewne postulaty nowofalowe, z Barańczakową nieufnością na czele, są obecne w naszej poezji przez właściwie cały czas, przyjmując różne postaci. Mają też swoich paradoksalnych patronów – patronem dzisiejszej nieufności, poetyki podejrzliwości, antyretoryki i krytycznego podsłuchiwania świata jest pewnie Zadura, równolatek nowofalowców, który nie był nowofalowcem wtedy, kiedy Nowa Fala się rozwijała, ale poniekąd jakby stał się nim, metaforycznie rzecz ujmując, w ostatnich kilkunastu latach. Za nim, czy obok niego, pojawia się sporo młodych, Marta Podgórnik, Darek Foks czy, załóżmy, Jarniewicz. Młodzi zaangażowani, Kopyt, może nawet Góra. Oni w dużej mierze swoją poezją próbują robić to, co proponowała Nowa Fala.
|
fot. Piotr Przytuła |
Najwyraźniejszą dykcją poetycką lat dziewięćdziesiątych wydawała się być dykcja Marcina Świetlickiego. Trudno kwestionować jego wpływ na powstającą wówczas poezję czy siłę jego idiolektu – dominującego, narzucającego się innym. Czy siłę którejś z dzisiaj dostrzegalnych poetyckich dykcji można porównać z tamtą? Uwagę zwraca fenomen poezji Andrzeja Sosnowskiego, tak fascynującej, tak skandalicznej…
I tak pociągającej! Trudno przejść obok niej obojętnie, bo jest znakomita, to po prostu jest znakomita poezja. Wydaje mi się, że u nas panuje wokół Sosnowskiego pewnego rodzaju nieporozumienie. Odnoszę wrażenie, że część czytelników, interpretatorów, krytyków, a nawet poetów powołujących się na Sosnowskiego czy jakoś go naśladujących myśli, że Sosnowski zawdzięcza swoją rangę temu, co wie o poezji. On rzeczywiście wie o poezji bardzo dużo, jest niesłychanie świadomym twórcą i znakomitym czytelnikiem cudzych, ale też własnych wierszy. W swoich esejach podsunął wiele kluczy do własnej twórczości, które jej oczywiście nie otworzą nigdy do końca, na tym ona zresztą polega, tak są też zrobione te klucze, które wydają jednak się bardzo pociągające, bardzo użyteczne - napraszają się, żeby je wziąć do ręki. Mnie się jednakowoż zdaje, że nie na tym rzecz polega, że Sosnowski zrozumiał pożytki z nieregulaminowości poezji, albo że przerobił lekcję Ashbery’ego czy, w największym skrócie, szkoły nowojorskiej. Że wie coś o języku, czego dowiadywaliśmy się w latach dziewięćdziesiątych, a młodsi w ostatnich kilku czy kilkunastu latach. On ma najzwyczajniej w świecie wyjątkowe stosunki z polszczyzną, takie, które przytrafiają się tylko najciekawszym poetom i gdyby nie był takim postmodernistą, takim poetą „post”, tylko pisał wiersze, trzymając się starych form, to byłyby to nadal znakomite wiersze. Jego opanowanie formy poetyckiej, powtarzam, ten przedziwny sojusz z językiem, bycie przez język wybranym, to jest… Tutaj musimy imać się pewnych metafor, dlatego że tego nie opisuje się prosto. Sosnowski jest zupełnie nadzwyczajny i to jest pierwszy, zasadniczy powód. Drugi to ten, który odrzuciłem początkowo – zafascynowała nas poezja niegotowa, nieskończona, dyssemiczna, nie tyle wieloznaczna, co w gruncie rzeczy niepochwytna, migotliwa, szczególny rodzaj egocentryzmu, który opiera się jednakowoż na takim rozproszeniu tego pochwyconego na początku podmiotu. On jest, znika, rozprasza się, potem gdzieś się na moment koncentruje, nie wiadomo gdzie, my go szukamy – to jest bardzo pociągające…
Obowiązuje programowa nieuchwytność.
Programowo nieuchwytne, tak, to jest dla poety niesamowicie pociągające. I jeśli po Świetlickim napisano wiele wierszy wprost do Świetlickiego się odwołujących, tematyzujących Świetlickiego, polemicznie często, można by było z nich zrobić nie taką znów malutką antologię, to jeśli chodzi o Sosnowskiego, takiej antologii tekstów odwołujących się wprost do niego aż tak dużej nie udałoby się zebrać. Z kolei tekstów, które jakby wychodzą z tego zasłuchania się w Sosnowskim, jest niesłychanie dużo. Są one obecne nie tylko w tomikach wierszy, w biografiach poetów, którzy na dłuższy czas ulegli Sosnowskiemu do tego stopnia, że nieomal wyrzekli się swoich początków. To „coś” Sosnowskiego, ten odprysk, jest bardzo często uchwytny w konkursach poetyckich, w wystąpieniach młodych autorów. Zdarzało mi się czasami słuchać wielu, wielu młodych autorów, czytająych jeden po drugim i miałem wrażenie, że trzy czwarte to jest taka właśnie „sosnowszczyzna”.
Ten język, te klucze, jak Pan wspomniał, napraszają się. W najłagodniejszych przypadkach poezja młodych pobłyskuje Sosnowskim.
Ładnie powiedziane, tak. Czasami to jest źle zrozumiane, bo to, co się dzieje z podmiotem u Sosnowskiego, z tym jego zamieraniem, a czasami odradzaniem się, coś, co jest bardzo ciekawe, a nawet, powiedziałbym, dramatyczne, tutaj zamienia się w przedziwną, irytującą łatwiznę. Nagle okazuje się, że wiadomo, jak to się robi, jak się robi „wiersz na Sosnowskiego”, tylko że to niezupełnie jest prawda, bo trzeba mieć tego języka naprawdę dużo, żeby umieć zrobić to, co robi Sosnowski. Wydaje mi się to bardzo niepokojącą skłonnością, bardzo mocną, tu się zgadzam, ale też niesamowicie niepokojącą. Zasłuchanie w Sosnowskiego prawie nikomu nie wyszło na dobre. Bardzo pojedyncze przypadki, może Edward Pasewicz, ale to był mocny poeta, który dobijał się od samego początku skutecznie swojego poetyckiego języka. On oczywiście uważnie przeczytał Sosnowskiego, to jasne i to widać na etapie drugiej, trzeciej jego książki. W pierwszej, w Dolnej Wildze, może ktoś inny jest ważny, może Sommer jest ważny. Potem przychodzi taki czas wsłuchania się w Sosnowskiego i – to było niezłe, ale niezłe nie dlatego, że on się wsłuchał w Sosnowskiego, tylko dlatego, że nie usłyszał go w całości, że usłyszał też siebie. Tak mi się wydaje. Poza Pasewiczem, może troszkę Marta Podgórnik, ale ona też raczej nigdy nie pozwoliła sobie na to, żeby nie być sobą.
Wydaje mi się, że Marta Podgórnik jest zbyt wyrazista, jej język jest zbyt silny, zbyt charakterystyczny, żeby dać się zagłuszyć jakiemukolwiek innemu.
Był jednak taki moment, mam wrażenie. Podgórnik, oczywiście, ma skłonność do wchodzenia w dialogi i stylizacje, w jej ostatniej książce bardzo ważną, słyszalną postacią jest Auden, a z polskich autorów Foks - to jest prawie stematyzowane, ale ona rzeczywiście jest dzika i w końcu wyłazi na swoje. Tak, zupełnie z tym się zgadzam.
Czyli wygląda na to, że w tej plątaninie głosów poetyckich obecnych w Polsce da się też, poza tym należącym do Sosnowskiego, usłyszeć kilka innych, chyba nawet równie wyraźnych. Gdyby miał Pan wyróżnić najważniejsze indywidualności poetyckie – zdaję sobie sprawę z tego, że to pytanie może skutkować pewnymi niesprawiedliwościami…
|
fot. Piotr Przytuła |
Jestem skazany na niesprawiedliwość, bo oczywiście zapomnę o czymś bardzo ważnym, to jest nieuniknione. Próbowano wskazywać takie postaci, które są dla innych ważne jako punkty odniesienia. Jacek Guturow proponował, żeby myśleć, że Pasewicz jest tym kimś, kim w latach dziewięćdziesiątych Świetlicki był dla młodych. Dzisiaj najmłodsi krytycy chcą powiedzieć, że Szczepan Kopyt jest kimś takim. Życie literackie czy życie poetyckie wytwarza sobie różne charyzmatyczne postaci, na pewien czas je bardzo awansuje, obdarza jakimś niesłychanym zaufaniem, a później dość często degraduje. Najpierw trzeba ubóstwić, a potem tego idola jakoś pokonać, uśmiercić, jest taki mechanizm. Pomijając jednak ten mechanizm - postacią idiomatyczną i niepodrabialną jest Tkaczyszyn-Dycki, to jest zupełnie oczywiste, to jest banał. Dzisiaj mówi się, że on jest wręcz przeceniony, dostał różne najważniejsze nagrody, zupełnie świeżo Silesiusa, przez dłuższy czas był jednak poetą dla nielicznych, właściwie niedocenionym, wtedy kiedy inni poeci dostawali nagrody, on ich nie dostawał, był w cieniu.
Jego poezja była określana mianem hermetycznej. Może to raczej krąg jej odbiorców był wąski?
Ten krąg był bardzo hermetyczny i bardzo powoli się rozszerzał. Były od samego początku takie osoby, które uważały go za bardzo ważnego twórcę, owszem, ale było ich niewiele. Tkaczyszyn jest nie do powtórzenia, nie ma mowy. Czasami znajduję wiersz, który jest nawiązaniem do Dyckiego, aluzją, ale to nie są liczne przykłady. Dla samych poetów, niektórych spośród nich przynajmniej, taką charyzmatyczną postacią jest Roman Honet. W świecie literatury działają, jak wiadomo, dwa mechanizmy, kanonizacja i dekanonizacja, siły, które nieustannie na siebie napierają. Czasami pojawia się rekanonizacja, czyli próba budowanie jakiegoś alternatywnego porządku. W tym kontekście Honet jest dla części autorów kimś ważnym. Wydaje mi się, że to jest bardzo ciekawy poeta. Może prywatnie nie porozumiewam się z nim aż tak dobrze, jak na przykład z Dyckim czy ze Świetlickim, ale to jednak jest bardzo potrzebne zjawisko. Ten gatunek wyobraźni, czasami rodzaj szczególnego mistycyzmu, nie służy uruchomieniu języka, lecz uruchomieniu pewnych znaczeń. Nie służy uruchomieniu języka jako perpetuum-mobile, lecz raczej jako języka, który miałby się nie tylko dostać do rzeczywistości, ale też w pewien sposób ją przeniknąć. Tak postrzegam Honeta. Wydaje mi się bardzo ważne, żeby ktoś taki istniał. Nazwisk nie może być zbyt wiele, bo się wtedy wszystko zdewaluuje, rzecz oczywista. Może więc jeszcze kilku ciekawych, z ciekawą poetycką biografią – chociażby Marcin Sendecki. Podczas debiutu w bruLionie Sendecki był poetą równorzędnym ze Świetlickim, był równie ciekawy, równie ceniony. Potem szedł w różne strony, chyba przez pewien czas także za Sosnowskim. A teraz jednak, od trzech ostatnich książek wraca do siebie, powiedziałbym, do miejsca, w którym jest on i nie ma innych. Wydaje mi się, że jego ostatnie książki, z ostatnią – Farszem, na czele, dobrze o tym świadczą. Pokazują, co jest dla niego ważne: pewna rozprawa z romantyzmem, która nie jest taka znowu częsta…
Ale u Sosnowskiego obecna permanentnie.
U Sosnowskiego permanentnie, u Świetlickiego, trzeba zauważyć, również, co może mniej zaskakuje. Wracając do innych wyraźnych głosów, warto wyróżnić kilka osobnych – na przykład zawsze mnie interesuje to, co Foks zrobi. Ten campowy duch, który jest u niego, jest bardzo sugestywny, a – wbrew pozorom – także niezbyt często obecny w twórczości współczesnych autorów. Dużo się o tym mówi, mniej się tego uprawia. Jest taki rodzaj uległości, powiedziałbym, wobec rzeczy, które nam się nie podobają, a z którymi nie bardzo wiemy, co zrobić. Cenię Pasewicza, bez dwóch zdań, bardzo cenię Martę Podgórnik, którą uważam za doskonałą poetkę o mocnym głosie. Oczywiście, są też głosy inne… Bargielska – jako świetna poetka i jako znakomita prozaiczka, autorka Obsoletek. Jej proza łatwiej się podoba, ale nie chcę powiedzieć, że jest łatwiejsza. Ja to czytałem, podczytywałem, zaglądałem do różnych tekstów parokrotnie i to jest ten rodzaj pisania, który za każdym razem podoba mi się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej. Bargielska znalazła gatunek dla siebie, to jest rodzaj gatunku, nie tylko tematu, nie tylko sfera przeżyć… To, co ona potrafi zrobić, kiedy pisze o niczym, czy raczej – z pozoru o niczym – jest po prostu fenomenalne. Tam są rzeczy przejmujące, ale przejmujące jako pewne obrazy, opowiedziane epizody, jest mnóstwo cichej, ukrytej grozy, którą emanuje wszystko to, co ona pisze, to jest fantastyczne. Półśrodkami, od niechcenia, imponujące.
Odrobinę dookoła starałam się dojść do takiego pytania – zastanawiam się, co Pan myśli o głoszonej wszem i wobec nieobecności kanonu, a może raczej – o niestałości kanonu? Czy kanon jest potrzebny, czy w dzisiejszym świecie – rozproszonym i migotliwym, tak bardzo wielowarstwowym, nie mamy do czynienia raczej z mnogością kanonów? I czy to nie jest dobre?
Tak właśnie chcielibyśmy o tym myśleć i powiedziałbym tak: gdyby to było możliwe, to byłoby to dobre. Jeśli jednak my, światek literacki, nie będziemy mieć żywego stosunku do kanonu, do zjawiska centralizowania i decentralizowania, kanonizowania i dekanonizowania, w takim napięciu autorytetu i niezależności, rzecz jasna, to zrobią to media, ktoś to zrobi za nas, to jest łatwe do przewidzenia. Gdyby zapytać człowieka oczytanego, ale nieuczestniczącego zanadto w dyskusjach o literaturze, kto jest największym polskim pisarzem, bez względu na formę, to on będzie miał na to odpowiedź – to będzie odpowiedź mediów. Bo on czytał tę gazetę, w której powiedziano, że być może Adam Zagajewski otrzyma nagrodę Nobla…
Tak, ale czy naprawdę myśli Pan, że zamknięty świat krytyków literackich ma szansę na zwycięstwo z machiną medialną, z mass mediami?
Nie ma żadnych, ale może na nią mimo wszystko jakoś wpływać, bo świat krytyki literackiej nie jest tak bardzo hermetyczny, to po pierwsze, to znaczy – ludzie mediów trochę w nim uczestniczą, i na odwrót – krytycy trochę uczestniczą w mediach, więc jakiś rodzaj wpływania na to jest jednak możliwy. Na to, co myśli ów ogół. Mówiliśmy o Tkaczyszynie-Dyckim – no dobra, Nagroda Literacka Gdynia, z którą jestem związany i do której jestem przywiązany, ma mniejszą nośność, bo nie ma za sobą wielkiej gazety, nie jest centralna, nie jest warszawska, mimo że jury jest w dużej mierze warszawskie – to jest jej urok i niedostatek jednocześnie, chociaż nie, może nie niedostatek, może tylko urok. W każdym razie, kiedy Dycki dostaje, to jest to wybór krytyki, z którym musi się liczyć świat mediów. Jest taki pogląd, że jesteśmy słabi - do pewnego stopnia nasze możliwości są ograniczone, nawet poważnie, ale niekoniecznie nazwałbym to bezsilnością.
Jaka jest więc rola krytyka dzisiaj?
|
fot. Piotr Przytuła |
No, to jest bardzo trudne. Żyjemy w kraju, który zadowala się brakiem pisma literackiego, kulturalno – literackiego, uważamy, że to jest niepotrzebne, niemożliwe i tak dalej. Jest możliwe, żeby w małych Czechach istniały dwa dwutygodniki i niemożliwe, żeby w dużej Polsce istniał choćby jeden. Nie myślę o piśmie dla dwudziestu czy dwustu, myślę o piśmie, które byłoby propagandą czytania przyzwoitych rzeczy, a czasami mogłoby być forum dla poważniejszych, trudniejszych dyskusji. Bez takiego stałego punktu opinia literacka w Polsce ma skłonność do malkontenctwa. Narzekania na krytykę są troszkę rytualne, ale trochę też mają podstaw. Życie na marginesach, na wszelkiego rodzaju off-ach, nie każdemu służy i nie każdego uszlachetnia. Całkiem na odwrót – często prowadzi do swoistej degeneracji. To nie jest łatwa sytuacja, rola krytyka nie jest łatwa. Powiedziałbym, że w postliterackim społeczeństwie – po pierwsze byłbym ostrożny z tym określeniem, bo oczywiście, że wszystkie społeczeństwa są postliterackie, ale to nie znaczy, że wszystkie nie czytają albo że czytają tyle albo tak mało jak my. To są swoiste zabobony, determinizm końca, deterministyczny pesymizm, powiedziałbym. Jak coś, co trzeba nosić. Jestem temu przeciwny, nie dlatego, że jestem urodzonym optymistą, tylko dlatego, że zgoda na tego typu punkty widzenia jest także zgodą na różne patologie, na różne aberracje. Mam duchowy opór przeciwko takiemu podejściu. W związku z tym uważam, że rolą krytyka jest – jestem w stanie się zgodzić na ten termin, postliterackość świata, ale naszą rolą zdecydowanie nie jest sprawianie, żeby świat w takim kształcie miał się lepiej. Mówiąc krótko – rolą krytyka jest walka o to – po staremu – żeby literaturę bardziej czytano i szanowano. Żeby ją jednak bardziej czytano i szanowana, ona sama musi być lepsza. Nie chodzi o to, żeby po marketingowemu wciskać komuś towar, bez względu na to, czy mamy do tego przekonanie, czy nie.
Czyli na pewno nie dyktator i na pewno nie specjalista od marketingu. Bezradny obserwator decentralizacji?
Nie wiem, kiedy krytyk mógł być dyktatorem, pewnie były takie momenty, kiedy mógł próbować sobie taką rolę uzurpować, kiedy tworzył komentarz do literatury, wewnątrz późnej awangardy, w której komentarz do literatury jest tak samo ważny jak sam utwór. Gdzieś tam twórca stawał się krytykiem i na odwrót. Decentralizacja obniża rangę krytyki, ale też pomaga krytykowi być bardziej sobą, z czego należałoby najzwyczajniej w świecie próbować korzystać. Krytyk, w moim przekonaniu, jest adwokatem różnorodności. Ta różnorodność jednakowoż powinna być różnorodnością czytania, a nie nieczytania. Nie świata, który obywa się dobrze bez literatury. W pewnym sensie – nie wiem, czy jestem tak staroświecki, pewnie tak – wydaje mi się ona niezastąpiona i przeszkadza mi to, że w Polsce istnieje ten snobizm końca. Snobizm na pesymizm. Czasami nawet na cynizm. Tym bardziej wydajemy się sobie mądrzejsi, im bardziej wiemy, że wszystko się skończyło. Tymczasem niepokój o przyszłość był już od bardzo dawna obecny w rozmowie o literaturze, naprawdę… My nie wymyśliliśmy końca literatury.